Oskarżam za pandemię

Jerzy Karwelis, DoRzeczy, nr 8.21-27.02.2022 r.

Coraz bardziej prawdopodobna staje się teza, że wirus to pikuś w porównaniu z tym, co w jego obliczu zafundowała nam władza. Kto powinien za to odpowiedzieć?

Mamy światowy wysyp chęci do rozliczenia za pandemię. Ja chcę się temu przyjrzeć z naszego polskiego punktu widzenia, to znaczy pora wymienić instytucje i nazwiska, które podejmowały krytyczne decyzje co do reakcji na pandemię. Będę się starał wskazać nie tylko źródło kolejnych decyzji, lecz także ich efekty.

Na początku uwaga – rzekłbym – norymberska. Pamiętamy przecież linie obrony oskarżonych, winowajców wojny: „Myśmy tylko wykonywali rozkazy”.

To nie ja wysunąłem taką analogię. Główny Inspektor Sanitarny, jeden z ważniejszych, siedzących na naszej (na razie?] wirtualnej ławie oskarżonych, sam powiedział, że przecież procedury i rekomendacje przychodziły z Unii i WHO i on nie mógł postąpić inaczej, bo miał „święty obowiązek”. Tak? To w takim razie po co nam ten cały system służby zdrowia z sanepidem, agencjami i ministerstwem? Wystarczyłby tylko tłumacz nadesłanych kwitów, a nie wysoko opłacani funkcjonariusze, którzy bawili się w panów życia i śmierci, by – przyłapani przez okoliczności – zasłaniać się, że oni tylko pilnie nasłuchiwali wieści ze świata.

Pierwsze dni pandemii to decyzje rządowe na poziomie rozporządzeń. Zacznijmy od tego źródłowego…

ROZPORZĄDZENIE 0 STANIE ZAGROŻENIA EPIDEMICZNEGO

Źródło większości rozporządzeń władz dotyczących pandemii to rozporządzenie o stanie zagrożenia epidemicznego.

To poprzez odwoływanie do tego aktu późniejszych regulacji sądy podważają decyzje administracyjne dotyczące łamania obostrzeń. Chodzi o to, że w świetle prawa, przy braku podstawy prawnej, wynikające z niej egzekwowane działania są de facto nielegalne. Na ten temat odbywała się ożywiona dyskusja, kiedy zostało ogłoszone rozporządzenie ministra zdrowia w sprawie ogłoszenia na obszarze Rzeczypospolitej Polskiej stanu zagrożenia epidemiologicznego (wprowadzono go w życie 20 marca 2020 r.j.

Aby móc regulować w takim stopniu praktycznie całość rządzenia państwem w sytuacji wyjątkowej, potrzebna jest ustawa, a nie tylko rozporządzenie. Należało zatem ogłosić jeden z trzech stanów nadzwyczajnych (w tym wypadku stan klęski żywiołowej, art. 228 Konstytucji RP], Bez tego całość rozporządzeniowej „twórczości” późniejszych przepisów nie ma umocowania w prawie i może być obecnie (i w przyszłości) przedmiotem kwestionowania praktycznie wszystkich decyzji władz, gdyż narusza zasadę legalizmu. W rzeczywistości władze ogłosiły stan, którego nie ma w konstytucji. Był to więc zabieg… językowy.

LOCKDOWN, KWARANTANNY, IZOLACJE, TESTY, DDM

Zaczęło się od rekomendacji Głównego Inspektora Sanitarnego z 10 marca 2020 r. Dotyczyła ona przejścia na teleporady, testowania, drakońskich kryteriów selekcji pacjentów do hospitalizacji. Wkrótce przyjęta przez towarzystwa medyczne konkretnych specjalizacji i wydana jako zalecenia procedur. Wiązały się one głównie z powstrzymaniem się od diagnozowania pacjentów, co doprowadzało do tak kuriozalnych procedur jak zakaz badania matki i dziecka do drugiego roku życia, jeśli któreś z nich miało pozytywny wynik na test covidowy (krajowy konsultant w dziedzinie pielęgniarstwa ginekologicznego i położniczego], rekomendacja, by w trakcie reanimacji „nie udrażniać dróg oddechowych” (Europejska Rada Resuscytacji), czy w końcu sugerowanie procedur leczenia poprzez teleporadę schorzeń stomatologicznych (Polskie Towarzystwo Stomatologiczne).

Od samego początku wymóg kwarantanny spowodował zapaść służby zdrowia, gdyż z powodu pozytywnego wyniku testów wśród personelu zamykano całe oddziały szpitalne, pozbawiając chorych należytej opieki. Odkażanie karetek po każdym przewiezieniu nawet podejrzanego o COVID pacjenta wykluczało prawie na dwie godziny pojazd ze służby, co spowodowało m.in. znaczny spadek wyjazdów karetek pogotowia do chorych. Wprowadzenie, od początku kwestionowanych co do jakości, testów PCR jako miernika pandemii spowodowało kreowanie kolejnych fal „zakażeń testem”, który obecnie jest już wycofywany jako złoty standard wykrywania transmisji wirusa, jeśli nie towarzyszą mu uzupełniające badania. Bez koniecznych badań obrazu choroby u pozytywnego w wyniku testu pacjenta wprowadzono kuriozalny termin „zakażonego bezobjawowego”, który kazał zdrowym ludziom, pechowo potraktowanym przez nadczuły test, przesiadywać w domowej kwarantannie, powodował medialne fale zakażeń, niepotwierdzone gwałtownym wzrostem statystyki zgonów, aż do czasu, kiedy przyszły rachunki za dług zdrowotny, który sobie zafundowaliśmy majstrowaniem procedurami przy koronawirusie, tworząc rzeczywistą pandemię.

Wprowadzono także obowiązek noszenia maseczek, zasadę DDM (dystans, dezynfekcja, maseczki), która nie miała żadnych potwierdzeń w nauce, a stanowiła właściwie już tylko widomy znak istnienia pandemii, bo sami promotorzy tych działań wskazywali ostatecznie jedynie na psychologiczne znaczenie tych obostrzeń. W rezultacie okazało się (badania norweskie), że aby uchronić maseczkami przed zakażeniem się jednej osoby, 200 tys. ludzi musiałoby nosić maseczki przez cały tydzień w sytuacji małej liczby zakażeń. Tak samo legły w gruzach „dowody” skuteczności dezynfekcji czy dystansowania. Dochodziło do absurdów, kiedy noszono maseczki na otwartej przestrzeni, mąż i żona na spacerze musieli się przemieszczać 2 m od siebie, by potem położyć się do snu we wspólnym łóżku.

Najgorszy był system selekcji w szpitalach. Osoby chore na choroby przewlekłe z pozytywnym wynikiem testu, często bezobjawowe, kierowano na oddziały covidowe, gdzie chory był pozbawiony specjalistycznej opieki związanej z chorobą właściwą. W ten sposób zaczęło przybywać zmarłych, których nie leczono w przypadkach stanów ostrych. W sumie wywołało to praktyczną „taktykę późnego leczenia”. Zarówno system ochrony zdrowia przetrzymywał chorych na kwarantannie, nie diagnozował (teleporady) ich stanów, co prowadziło w przypadkach stanów ostrych do zbyt późnej interwencji, a na dłuższą metę potęgowało to dług zdrowotny. Z drugiej strony – chorzy straszeni codziennie medialnymi kadrami z umierającymi pod respiratorami, słysząc, co się dzieje w szpitalach, do końca odraczali decyzję o telefonie na pogotowie, desymulowali objawy nawet przy teleporadach. W ten sposób nożyce zdrowotne rozeszły się w nadmiarowe zgony, niekoniecznie chorych na COVID.

Ostatnie badania amerykańskie wykazały, że osiągnięto tylko 2,9 proc. redukcji zgonów poprzez stosowanie kwarantann i izolacji. Koszty tego „zysku” są niewspółmierne do tak niewielkiej korzyści.

HOSPITALIZACJE

Omówione już kwestie ograniczeń przyjmowania do szpitali powodują kolosalną zapaść służby zdrowia. Do tego dochodzi proceder ujednoimienniania szpitali. Czyli przerabiania szpitali i oddziałów specjalistycznych na covidowe. Powodowało to przerywanie trwających procedur i terapii, odwoływanie i przekładanie operacji oraz blokowanie przyjęć do szpitali nowych chorych (poza covidowymi). 13 marca 2020 r. podjęto w Ministerstwie Zdrowia pierwsze decyzje ujednoimienniania szpitali. Na covidowe przemianowano 21 szpitali. Najgorzej wypadło to 10 października 2020 r., kiedy minister zdrowia przekształcił szpitale trzeciego poziomu w tzw. szpitale koordynujące, co miało dać zysk dodatkowych 4 tys. łóżek. To wtedy widzieliśmy w telewizji kolumny karetek czekających na przewiezienie pacjentów do innych szpitali, by zrobić miejsce covidowcom. Jednak najczęściej spowodowane procederem odwożenia pacjentów do domów Wówczas właśnie ruszyły zgony nadmiarowe (połowa października-połowa listopada 2020 r.) – ponad 40 tys. nadmiarowych zgonów, z ok 5-procentowym udziałem w nich zgonów na COVID.

Doszło do paranoi w hospitalizacji.

W szpitalach w czasie pandemii leczenie szpitalne zakażeń wirusem wywołującym zapalenie płuc spadło o 23 proc., niewydolności oddechowej o 28 proc., porad w POZ o 11,5 proc. (łącznie z teleporadami], O 30 proc. spadła liczba świadczeń w trybie doraźnym na oddziałach ratunkowych, o 25 proc. spadła liczba osób tam przyjmowanych. Spadek hospitalizacji wyniósł 33,9 proc., a osobodni [pobyt pacjenta na oddziale stacjonarnym lub dziennym – przyp. red.] spadły o 24,5 proc. Najsilniejsze spadki hospitalizacji miały miejsce w miesiącach największej fali paniki (w marcu 2020 r. – o 22,1 proc., w kwietniu – o 41 proc., w maju – o 31,7 proc., w krytycznych październiku 2020 r. – o 35 proc. i grudniu – o 29,4 proc.]. Ludzie umierali w domach, gdzie zmarło poza szpitalami w kwietniu ponad 26,6 proc. więcej osób niż w 2019 r., a w październiku – 82,2 proc., w listopadzie -176,4 proc. 1 grudniu – 99,6 proc. więcej niż w odpowiednich miesiącach roku poprzedniego. W sumie w 2020 r. zmarło w domach, poza szpitalami, o ponad 70 tys. ludzi więcej niż w odpowiednich okresach poprzedniego roku.

Ku zaskoczeniu okazało się, że te wszystkie alarmistyczne wieści, że szpitale się zatykają covidowymi chorymi, okazały się wierutnym kłamstwem.

Jeśli średnio wykorzystanie łóżek od roku 2010 wynosiło ok 65 proc., to w pandemicznym roku 2020 wyniosło tylko 54,5 proc. W liczbach wynosiło to ok. 76 tys. łóżek, a w 2020 r. o 15 tys. więcej było niewykorzystanych łóżek szpitalnych. Niestety, proceder ten był kontynuowany mimo alarmistycznych wieści o hekatombie niecovidowych zgonów nienormatywnych.

Dług zdrowotny, obok ujednoimienniania szpitali, jest główną przyczyną pandemii realnych zgonów, spowodowanych błędnymi decyzjami administracyjnymi, nie COVID.

DOBRY SAMARYTANIN I DODATKI C0VID0WE

28 października 2020 r. Sejm przyjął ustawę o COVJD-19. Między innymi przeszła w niej „klauzula o dobrym samarytaninie”. Nazwa jest wręcz żartobliwa, bo zwalniała medyków z odpowiedzialności karnej za błędy medyczne i zaniedbania w stosunku do pacjentów.

W dodatku już trzy dni później, 1 listopada 2020 r. (nieciekawy zbieg daty ze świętem Wszystkich Świętych], decyzją ministra zdrowia wprowadzono specjalne dodatki w wysokości 100 proc. uposażenia i osobne premie za dyżury covidowe. Za każdy „bezpośredni i nieincydentalny” kontakt z pacjentem covidowym. Wprowadzano także specjalne dodatki dla szpitali za wyodrębnianie oddziałów covidowych. Powoli służbie zdrowia pandemia zaczęła się opłacać i całe środowisko medyczne było zainteresowane tym, żeby ten nadzwyczajny stan (wysokie pensje i brak odpowiedzialności za pacjentów) trwał jak najdłużej. Wkrótce z wielu placówek służby zdrowia zaczęły dochodzić sygnały o ignorowaniu pacjentów, wrogości w przyjmowaniu i obsługiwaniu chorych, co jeszcze wzmagało chaos w służbie zdrowia wyposażonej w procedury, które – decyzjami administracyjnymi – odgradzały pacjentów od służby zdrowia i możliwości otrzymania pomocy.

EDUKACJA

Jedna z pierwszych ofiar decyzji sanitarystycznych to edukacja. 11 marca 2020 r. ukazuje się rozporządzenie rządu o zamknięciu szkół i uczelni. Zamykanie dostępu do edukacji pojawia się praktycznie w większości wersji obostrzeń kolejnych fal. Te nieuzasadnione względami epidemiologicznymi decyzje szczególnie bulwersują rodziców, gdyż w przypadku małych dzieci wymagają dodatkowej opieki ze strony rodziców, czyli przerywania pracy. W późniejszych stadiach, gdy wprowadzono wysyłanie całych klas czy szkół na kwarantanny z powodu zakażenia (testem] pojedynczego ucznia czy nauczyciela, kwestia przybrała postać pełzającego lockdownu, bo pośrednio godziła w gospodarkę, zmuszając tysiące rodziców albo do opieki nad dzieckiem w domu, albo do kwarantanny jego rodzica, skoro dziecko było chore.

Władze nie wycofały się z tych decyzji, ba – brnęły w zamykanie szkół, choć badania dowodziły braku korelacji pomiędzy zamykaniem szkół a powstrzymaniem transmisji wirusa. Polska przoduje w Europie, jeśli chodzi o liczbę tygodni zamknięcia szkół.

Rezultaty takich działań są co najmniej dwoiste. Znacząco spada już poziom nauczania, hodujemy całe pokolenie niedouczonych dzieci. Wzrastają też problemy psychiczne wśród dzieci odizolowanych od interakcji z rówieśnikami, otoczonych zamaskowanymi twarzami, z których nie mogą się uczyć empatii związanej z rozpoznawaniem emocji. Badania wykazały m.in.: dwukrotny wzrost liczby depresji wśród dzieci i młodzieży, 20 proc. więcej stanów lękowych, 120 proc. wzrostu zaburzeń Odżywiania, pierwsze miesiące 2021 r. wykazały wzrost o 51 proc. prób samobójczych wśród dziewczynek

LOCKD0WNY

13 marca 2020 r. rząd wprowadza pierwszy lockdown, czyli ograniczenia w prowadzeniu działalności gospodarczej wybranych branż. Potem ten „sposób” na pandemię będzie kontynuowany, zmieniany, jeśli chodzi o zasady i branże, których dotyczy. Reguła jest jednak ta sama – jest to próba ograniczenia kontaktu z zakażonymi w miejscach przebywania dużych grup ludzi, czyli głównie w usługach. Podstawy tych decyzji są kompletnie nienaukowe, intuicyjne i nie- konsultowane z danymi branżami co do ich zasadności skutków dla biznesu.

W początkowej fazie pandemii mieliśmy do czynienia ze ścisłym lockdownem, kiedy pracowały praktycznie jedynie służby utrzymania infrastruktury i sklepy z żywnością (pandemia jakoś szczególnie omijała sieciowe sklepy, gdzie – mimo kontaktu z wieloma ludźmi – nikt nie słyszał o jakimś ognisku koronawirusa]. Później obostrzenia luzowano i przerzucano pomiędzy branżami, a że dotyczyły głównie usług, to dotknęły przede wszystkim małe przedsiębiorstwa, czyli zalążek klasy średniej. Kryteria wyboru branż były wręcz anegdotyczne, bo np. o kwestii zamknięcia zakładów fryzjerskich zadecydowało to, że na spotkaniu amerykańskiego odpowiednika Rady Medycznej ktoś powiedział o smutnym losie zakażonych dwóch fryzjerów w zakładzie w Milwaukee.

Władze zorientowały się niedawno, że lockdowny nie działają. Może zaczęły sięgać do badań, które od początku kwestionowały ich skuteczność i niewspółmierne koszty w stosunku do korzyści. Ostatnie badania wykazały pomijalny wpływ na ograniczenia śmiertelności wirusa (0,2 proc.). Jednak ciągłe trzymanie się testozy, czyli obłędu testowania się i wynikających z tego obowiązków kwarantann i izolacji, powodowało, że w ostatnim okresie mieliśmy ponad 1,5 min ludzi pozamykanych w domach, najczęściej bezobjawowych. Jeśli dodać do tego konieczność opieki nad dziećmi, którym zamykano szkoły z powodu pozytywnych wyników testów w jakiejś klasie czy pokoju nauczycielskim, to mieliśmy do czynienia z pełzającym lockdownem.

TARCZE

Rząd, wprowadzając lockdown, postanowił zareagować, by sprostać problemowi, który sam stworzył. 16 kwietnia 2020 r. uchwalono pierwszą tarczę antycovidową, która była później wielokrotnie wznawiana. Zmieniają się reguły, kanały dystrybucji, branże chronione. Niektóre dostały pomoc za niską, niektóre za późno. Po kolejnych obietnicach, wezwaniach do solidaryzmu, że „jeszcze tylko (kolejne) dwa tygodnie”, firmy tracą. W nierozpoznanym slalomie decyzji lockdownowych, podejmowanych w ostatniej chwili, przedsiębiorcy nie wiedzą, jak mają planować zakupy, stany magazynowe i zatowarowanie sklepów.

Jest ciężko, szczególnie w branżach hotelarskiej i restauracyjnej. Cierpią siłownie, zakłady fryzjerskie i kosmetyczne. Jednak PKB po załamaniu w drugim kwartale 2020 r. odbudowuje się i Polska szybko nadrabia zaległości, co stanowi chlubny wyjątek w Europie. Ten wzrost jest budowany na dobrym eksporcie do krajów, którym produkcja spada w czasie COVID. Do tego dochodzi spora konsumpcja wewnętrzna, kiedy wyposzczone na kolejnych kwarantannach fale konsumentów rzucają się do sklepów, by zaoszczędzone na covidowym poście pieniądze wydać na utęsknione dobra.

W końcu rząd wydaje na wszystkie tarcze ponad 187 mld zł, dodajmy – na rezultaty lockdownów, których znaczenie epidemiologiczne było pomijalne.

W obecnym czasie ta góra (pustych) pieniędzy jest mocną podstawą inflacji dochodzącej do 10 proc. Czy uratowało to polskie firmy? Rachunki za dług lockdownowy przychodzą dopiero teraz. Gdy się przeanalizuje bilans firm zamkniętych i nowo zakładanych w roku 2021, wychodzi prawie na zero. Dopiero w grudniu 2021 r. zamknięcia firm strzelają w niebo do bilansu minus 35 690.

Jeśli dodamy do tego wiele potencjalnych decyzji o zamknięciu biznesu związanych z wprowadzeniem na przełomie roku Polskiego Ładu, który nie wiadomo, dlaczego uderzył w najbardziej poszkodowaną COVID Masę średnią, to przyszłość tej ważnej grupy społecznej, będącej najlepszym płatnikiem podatków i pracodawcą, staje pod znakiem zapytania.

SZCZEPIONKI

Bardzo dziwnie wygląda też sprawa szczepień, bo właściwie wychodzi na to, że decyzję o dopuszczeniu szczepionek w Polsce podjęła instytucja europejska – EMA, Europejska Agencja Medyczna. Gdy się śledzi losy polskich decyzji w tym obszarze, to trafia się oczywiście do organu odpowiedzialnego za dopuszczanie leków na rynek polski, czyli Urzędu Rejestracji Produktów Leczniczych, Wyrobów Medycznych i Produktów Biobójczych pod przewodnictwem pana Grzegorza Cessaka. Ale ten nie podejmował w tym względzie decyzji, tylko tłumaczył na polski informacje rzeczonej EMA, że ta rekomenduje np. używanie w Europie szczepionki Pfizera (publikacja z 23 grudnia 2020 r.) czy już wydaje decyzję (publikacja z 6 stycznia 2021 r.) o używaniu szczepionki Moderna.

Przed pandemią słyszałem cuda o tym, jak to polskie instytucje długo i szczegółowo badają byle lekarstewko na kaszel, które jest sprzedawane gdzieś od lat. Że to długo trwa i pieścimy się z różnymi badaniami klinicznymi w kliku fazach. A tu – proszę: pstryk i jest. A to oznacza, że… cała instytucja jest psu na budę, skoro do dziś w Polsce nie przebadano nawet składu jednej dawki tego preparatu, a zaordynowano go całemu społeczeństwu w obrzydliwej mieszance nachalnej propagandy i „przymusowej dobrowolności”. W dodatku mówimy o preparacie eksperymentalnym, o badaniach nieukończonych, dopuszczonego warunkowo, jakby efekty jego możliwych szkodliwych działań dało się odwołać.

Nikomu w Polsce nie drgnęła powieka, kiedy wprowadzano te produkty, w panice nawet się o nie zabijaliśmy, a kwestia jej polskiej skuteczności stała się wręcz tematem politycznym, gdy opozycja oskarżyła władze o opieszałość w staraniu się o ten nieznany przecież eliksir. Niepożądane odczyny poszczepienne (NOP) wypierano tak absurdalnymi argumentami, że jeden z ekspertów medycznych posunął się do kuriozum, gdy oświadczył, że nikt od szczepionki nie umarł, bo na razie nikt taki się nie zgłosił. Podczas gdy np. w USA NOP-y przekroczyły już milion wypadków – u nas zero. Mamy więc trzy wyjścia – albo oni tam dostają jakąś berbeluchę w ramię, albo my jesteśmy z lepszej genetycznie gliny. Wybieram trzecie wyjście – nasz system zgłaszania, zbierania i raportowania NOP-ów jest taki, że szczepionki u nas nie powodują żadnych efektów ubocznych.

Okazało się, że nie da się na dłuższą metę utrzymać mitu o skuteczności szczepionek w zastopowaniu pandemii. Zaczęło się w krajach o większym stopniu zaszczepienia, gdy coraz więcej w szpitalach przybywało chorych zaszczepionych, aż zaczęli stanowić tam większość. Runął też mit, że OK – może transmisji nie powstrzymuje ta szczepionka, ale stany ostre, a już zgony to na pewno. Przykład Izraela, który najwcześniej zaczął się szczepić na masową skalę, a który ma obecnie rekordy zgonów wśród osób zaszczepionych, pokazuje, że nie ma to sensu. Fala zakażeń osób zaszczepionych doszła już do Polski, gdzie zaszczepieni stanowią znaczącą większość wśród zakażonych.

A my co? Zostaliśmy z tymi kilkunastoma milionami niezdatnych (przynajmniej na omikrona) szczepionek, jak Himilsbach z angielskim. I może dlatego rozdaliśmy innym to dobro na poziomie miliarda złotych. A kto bogatemu zabroni? A skoro zacząłem od pana Cessaka, to nie sposób pominąć go jako człowieka, który zgłosił Polskę do puli pięciu krajów, które wystąpiły o prawo do testowania tych specjałów na dzieciach. Od szóstego miesiąca życia.

NIE LECZYMY

Okazało się, że nie leczymy. Dopracowaliśmy się, w wyniku omówionych procedur, kuriozum, że trzeba być zdrowym, by cię przyjął lekarz. Za to Polska miała i ma swój cudowny lek na koronawirusa, bo odkrył jego dobroczynne działania w terapii dr Bodnar.

W swej poradni (nigdy jej nie zamknął przed chorymi) wyleczył amantadyną kilka tysięcy osób. W normalnych warunkach zleciałoby się do niego stado naukowców, lekarzy i decydentów, by sprawdzić, czy i jak to działa. Przeprowadzono by natychmiast badania, szybkie, bo nie trzeba byłoby badać jej szkodliwości, gdyż jest ordynowana oficjalnie od lat 30. Jednak zamiast tego Ministerstwo Zdrowia 30 listopada 2020 r. wydało rekomendację, by nie stosować i nie przepisywać pacjentom amantadyny w terapii przeciwko COVID.

Zamiast zbadać sprawę, nasłano na leczącego lekarza Izbę Lekarską i… Rzecznika Praw Pacjenta, o którym nie słyszałem, by wszczął jakąś spektakularną sprawę przeciwko „dobrym samarytanom”, przy których niektórzy z „łowców skór” z Łodzi to aniołki.

Za to medyka leczącego pacjentów zaatakował ich rzecznik. Badania nad szczepionką i jej kolejnymi wersjami przeleciały jak woda przez gęś, a badania znanej przecież amantadyny wloką się do dziś, choć ostatnio wspomniany pan Cessak… z satysfakcją ogłosił, że amantadyna nie leczy (po wątpliwej jakości badaniach opublikowanych przypadkiem dwa dni po tym, jak rząd… zamówił „prawdziwe” lekarstwo od Big Pharmy). Doktor Bodnar należy do grupy lekarzy, którzy jeszcze wysoko trzymają sztandar przysięgi Hipokratesa i chcą leczyć ludzi. Fakt, że takich ludzi się prześladuje, że tropi się wszelkie próby znalezienia lekarstwa na koronawirusa, a pojawiające się optymistyczne dane w tej sprawie zakrzykuje się lub przemilcza, każe myśleć, że zarządzający zdrowiem publicznym niekoniecznie mają je w swoich priorytetach na pierwszym miejscu, przed interesami Big Pharmy.

PODSUMOWANIE

Jakie są efekty takich błędów, żeby chociaż zaniechań? Po pierwsze, nadmiarowe zgony, w dodatku praktycznie bez wpływu ze strony COVID. Od początku swojego „Dziennika zarazy” obawiałem się, że wirus jak wirus, ale jeśli zaczniemy z nim walczyć, to rozregulujemy i tak klekoczącą po tylu reformach służbę zdrowia i trafi nas pandemia naszej własnej reakcji. Znalazłem wykres, który porównał skalę wzrostu zgonów w pandemii z dwóch lat ze średnią z ostatnich 10 lat. Wyszło prawie 200 tys. ponadnormatywnych zgonów.

Gdy się przyjrzeć bliżej, widać, kiedy to się działo i z jakiego powodu. Covido- we śmierci były prawie pomijalne w tym wzroście, te nadmiarowe są idealnie skorelowane z grzebaniem w systemie służby zdrowia, ujednoimiennianiem szpitali, wywalaniem do domu w trakcie terapii i nieprzyjmowaniem chorych do szpitali.

To efekt impulsowy, pod warunkiem że tego rodzaju praktyki nie będą kontynuowane, a były i są powtarzane, kiedy już wszyscy widzieli, co i dlaczego działo się w IV kwartale roku 2020.

I dalej jechano z tymi samymi „sposobami na COVID”. Drugi efekt, który z nami zostanie na dłużej, to dług zdrowotny, bomby zegarowe przenoszonych chorób, które dopiero teraz będą wybuchać przez najbliższe lata jako efekt zaniedbań diagnostycznych i utraty odporności w wyniku niepotrzebnych kwarantann totalnych. Mamy bowiem do czynienia z masową utratą odporności, do której mogą dojść opóźnione i niewiadome co do swej skali problemy zaszczepionych.

Mamy więc zgrzebny rachunek krzywd, listę błędów, wydanych decyzji, winnych. I co teraz? Niektórzy będą wypierać, że dobrze chciano, że gdyby nie zrobiono tak, to byśmy mieli rzeczone trupy na ulicach (co się łatwo weryfikuje statystykami krajów o innych strategiach), że oni tam mają lepszą służbę zdrowia, wreszcie – że trzeba się cieszyć, że przeżyliśmy, a nie mściwie i małostkowo tropić tych, którzy o nas walczyli. Inni powiedzą, że to racja, ale nie ma co się trudzić. Nie ma takiego trybunału, przed który można 4 zaciągnąć możnych tego świata. Inni będą mówili, że Norymberga 2.0 to za mało za takie zbrodnie. Ciekawi mnie, co z tym zrobi świat, co z tym zrobią Polacy.

Mnie się wydaje (w wersji optymistycznej), że wielu na początku narobiło tyle wielkich błędów, że nie starczyło odwagi – w świetle napływających faktów – by stanąć w prawdzie i powiedzieć: „Stop! Pomyliliśmy się”. I że od dłuższego czasu decydenci wiedzieli, że robią źle, ale sami się pakowali w lejek kontynuacji, w dług własnych błędów, do których, również politycznie trudno się było im przyznać. I tylko dlatego to się tak długo ciągnęło (i ciągnie?), choć już chyba wszyscy wiedzieli, że to największa ścierna w dziejach świata.

W artykule użyłem materiałów pochodzących od Pawła Basiukiewicza, Pawła Klimczewskiego i Marka Sobolewskiego, którym serdecznie dziękuję.

Opracował: Leon Baranowski – Buenos Aires, Argentyna