Grabowski jak Gross

Leszek Żebrowski, DoRzeczy, nr 34, 17-23.08.2020 r.

Czy środowisko badaczy Holokaustu zostanie zdominowane przez osoby wykrzywiające fakty i manipulujące źródłami, by wykazać polskie „winy”?

Historia Holokaustu w oczach publicystów i historyków to dziś niekończąca się opowieść. Nie ma już chyba takiej dziedziny z tego zakresu, najdrobniejszej nawet – która nie byłaby wielokrotnie opisana i następnie powielana. Nie sposób wszystkiego przeczytać, zrozumieć, ocenić, ponieważ olbrzymia większość tych publikacji to nie jest nowatorskie podsumowanie wartościowych, żmudnych i choćby cząstkowych badań. Na ogół jeśli jest „już” pięć publikacji z danego zakresu, to bardzo łatwo spłodzić kolejną i medialnie ubrać ją w aurę nowości i świeżości.

Ile było wszystkich ofiar drugiej wojny światowej? Historycy (i nie tylko] szacują, że aż ponad 60 min. W takim razie ofiary Holokaustu to kilka procent całości. Reszta nie jest jednak tak opisana i tak badana, co więcej, całe obszary „innego” ludobójstwa pozostają nadal przez historyków i publicystów nietknięte. Powstaje smutne wrażenie, że owe inne ofiary mają jakby mniejsze znaczenie, czasami nawet żadne. Co jest tego przyczyną? Jedną z nich jest fakt, że historia drugiej wojny światowej została zdominowana przez Holokaust, a ten stał się prawie monopolistyczną domeną historyków i publicystów żydowskich, co sami zresztą otwarcie przyznają. Co więcej – historycy i badacze żydowscy (bądź za takich uznawani), zajmujący się tą epoką, nie mają większych szans światowego zaistnienia, jeśli nie przestawią się na badanie lub tylko wtórne opisywanie Holokaustu.

PRZYZWYCZAJANIE DO KŁAMSTW

Przykładem dla tego stanu rzeczy mogą być naukowe i medialne kariery dwóch znanych już nie tylko w Polsce postaci: Jana Tomasza Grossa i Jana Grabowskiego. Pierwszy z nich – Gross – istniał gdzieś na peryferiach światowej, a nawet tylko polskiej historiografii, do czasu publikacji niewielkiej książeczki „Sąsiedzi”. Przedtem, jako socjolog, zajmował się wieloma innymi zagadnieniami, ale głównie szeroko pojętą historią Polski: „Polish society under German occupation” (1979) i m.in. publikacją wyboru relacji polskich ofiar – zesłańców sowieckich (zgromadzonych w archiwum Instytutu Hoovera w USA): „W czterdziestym nas Matko na Sibir zesłali…” (1984). Kilkadziesiąt lat temu były to prace źródłowe, wydane poza cenzurą, robiły zatem ogromne wrażenie na tych nielicznych przecież czytelnikach, którzy uzyskali do nich dostęp. Nikt wówczas nie zwracał uwagi na to, że Gross już wtedy posługiwał się nieprawdą, która ginęła jednak w gąszczu innych stwierdzeń, uznawanych za świeże i słuszne. Pisał na przykład: „Polacy cieszyli się większą wolnością w latach 1939-1944, którą mieli w ciągu stulecia. »W obrębie« właściwego społeczeństwa polskiego żaden organ nie był w stanie skutecznie ograniczać lub tłumić swobodnego wyrażania wszelkich możliwych odcieni opinii politycznych. Niemiecki terror był bezwzględny, ale był również losowo skierowany przeciwko wszystkim i dlatego był »apolityczny«… uzasadnione jest założenie, że zwielokrotnienie czy organizacje podziemne i rozprzestrzenianie się inicjatyw konspiracyjnych można w dużej mierze przypisać istnieniu wolności politycznej w Generalnym Gubernatorstwie podczas wojny. Trudno sobie wyobrazić, by organizacje podziemne powstały i utrzymywały się w takiej liczbie” (Jan Tomasz Gross „Społeczeństwo polskie pod okupacją niemiecką: Generalne Gubernatorstwo, 1939-1944” Princeton, New Jersey: Princeton University Press, 1979, s. 240).

Jak to, Polacy podczas wojny i okupacji byli wolni, mogli się swobodnie organizować, organizować życie polityczne mimo niemieckich represji (a gdzie sowieckie 1939-1941 i ponownie od 1944 r.?), w sposób mało ograniczony korzystali z… wolności? Dlaczego wówczas nikt na to nie zwrócił uwagi? Ponieważ to była publikacja anglojęzyczna, a kto z zachodnich czytelników znał realia okupacji w Polsce? Względna wolność (na tle Polski] była przecież w Danii, Belgii, Holandii, we Francji. Mogła być zatem i u nas.

Gross w swych broszurkach poświęconych Polsce po 1939 r. powoli nas przyzwyczajał nie tylko do nieuprawnionych treści, lecz także do „nowego” języka. W jednej z nich – „Studium zniewolenia: wybory październikowe 22 X 1939″ (Kraków 1999) – na stu stronach ponad 100 razy posłużył się terminem „referendum”. Jednak nie w znaczeniu właściwym, bo bez stosownego i wyczerpującego wyjaśnienia, że miało to miejsce pod sowiecką okupacją i nie było to „referendum” tylko forma sowieckiej represji, aby „zalegalizować” zabór ponad połowy terytorium Polski. Referendum byłoby tylko wtedy, gdyby nie było fizycznego wprost przymusu sowieckich organów, aby wziąć w nim udział, i ingerencji w wyniki, a właściwie wcześniejsze ich spreparowanie na użytek propagandy.

Takie przykłady można mnożyć, ale mało kto zwracał i zwraca na to uwagę, czytając jego prace. Ważne natomiast było to, że nie posługiwał się on źródłami w celu rzetelnego i w miarę obiektywnego opisu rzeczywistości, robił to natomiast w taki sposób, aby „udowodnić” z góry przyjęte założenie, czyli uzasadnienie tego, co chciał osiągnąć.

Sławę – i to światową – przyniosła mu kolejna publikacja: „Sąsiedzi: Historia zagłady żydowskiego miasteczka” (Sejny 2000). Jego „odkrycie” miało polegać na tym, że jako pierwszy w mikroskali opisał zjawisko, w którym jakoby „połowa zabiła połowę”, czyli polscy mieszkańcy miejscowości Jedwabne samodzielnie wymordowali drugą połowę mieszkańców, czyli Żydów. Gross nie przeprowadził odpowiednich badań źródłowych, nie był na miejscu i nie przeprowadził wywiadów i nie zbierał relacji na miejscu (wtedy było to jeszcze możliwe), a z olbrzymich dostępnych zasobów archiwalnych skorzystał tylko dosłownie w mikroskopijnej skali. W dodatku wybierał z nich wyłącznie to, co miało potwierdzać jego wstępną tezę o zabiciu „połowy przez połowę”. A jeśli i tego nie znalazł, to odpowiednio kaleczył cytaty. Pomijał nawet najbardziej dla wyjaśnienia sprawy istotne zeznania ocalałych Żydów!

Podczas powojennego procesu wyszły bowiem na jaw i takie wątki (których zresztą ówczesny komunistyczny sąd pod uwagę również nie wziął), jak zawarte w zeznaniach świadka Józefa (Izraela) Grądowskiego. Był on przed wojną prezesem gminy żydowskiej w Jedwabnem, czyli najbardziej eksponowanym przedstawicielem tej społeczności. Zeznał on, że „Eliasz Grądowski chciał pieniędzy od oskarżonych, oni nie dali mu, to on ich tak oskarżył, a ci ludzie są niewinni” (Zeznanie Józefa Grądowskiego podczas rozprawy głównej, KSU 33/49).

MANIPULACJE W CYTATACH

Historycy i publicyści zauważyli natychmiast sposób preparowania i selekcjonowania przez Grossa dowodów swoich twierdzeń. Jednak co z tego? Autor pomijał milczeniem wszelką krytykę albo sprowadzał ją do obelżywego zarzutu antysemityzmu i w ten sposób „pozbywał” się jej bardzo tanim kosztem. A uwag do jego „ustaleń” i metody pracy było wiele. Mylenie postaci, wydarzeń, sytuacji – to stało się czymś oczywistym. W dodatku łapany był nawet na fałszowaniu cytatów. Takie poczynanie jest dla autora całkowicie dyskwalifikujące, ale – jak się okazało – takim nie było w przypadku Grossa. Jak to wyglądało? Przytoczmy choćby taki „niewinny” fałsz, dotyczący opisu jednej z akcji antyżydowskich na Lubelszczyźnie. Cytując „Dziennik z lat okupacji Zamojszczyzny” Zygmunta Klukowskiego, w którym znalazło się stwierdzenie „nasi” żandarmi, Gross po prostu zgubił cudzysłowy. Klukowski pisał o żandarmach miejscowych, nie tych przysłanych z zewnątrz (z innych miejscowości), co w jego zapiskach jest bardzo wyraźne. Oczywiście, wszyscy żandarmi byli niemieccy, a nie „nasi”. Gross całkowicie wypaczył obraz sytuacji i nie ma przesłanek, aby uznać to za oczywistą pomyłkę pisarską, bo nie jest to przykład jedyny. Czytelnik takich niuansów jednak nie odróżnia i zapewne o to właśnie chodziło.

Odpierając powszechną krytykę i wykazywanie mu ignorancji (nawet tej formalnej, czyli nieumiejętności docierania do źródeł i ich studiowania), Gross w publicznych wypowiedziach uznał, że „Sąsiedzi” są po prostu… „publikacją naukową, napisaną w oparciu o dostępną dokumentację przedmiotu i skrupulatne badania. […] łatwo stwierdzić, że jest ona opatrzona przypisami i odnośnikami” (wypowiedź J.T. Grossa w portalu Gazeta.pl 17 maja 2001 r.). Rzetelność publikacji naukowej nie polega jednak na tym, że jest ona „opatrzona przypisami i odnośnikami”, lecz na wszechstronnym zbadaniu wszystkich dostępnych źródeł i ich starannej weryfikacji. A tego autor tej książki nie zrobił, co więcej – mimo ujawniania dodatkowych okoliczności, przeczących tezom autora, ten nie odstąpił od nich nawet w nowych wydaniach (krajowym oraz niemieckim i amerykańskim, a w ślad za nimi w innych językach). Idąc dalej tym trybem rozumowania, za dzieła „naukowe” należałoby uznać okolicznościowe przemówienia Bolesława Bieruta, Władysława Gomułki czy Wojciecha Jaruzelskiego. Były one wydawane drukiem i też zostały „opatrzone przypisami”. Gwoli ścisłości – przypis to komentarz, uwaga, wyjaśnienie do tekstu, przywołanie przez autora źródła swej wiedzy. Odnośnik zaś to jedynie znak graficzny, umieszczony w tekście i odsyłający czytelnika do przypisu. Gross chciał się popisać erudycją, ale oczywiście „wyszło jak zawsze” (cytując klasyka). Nawet tego nie wie, nie potrafi tych pojęć odróżnić?

POSTAWA AFIRMUJĄCA

Za niewątpliwe osiągnięcie, i to wielkiej wagi, uznane zostało w przychylnym mu środowisku następujące stwierdzenie: „Nasza postawa wyjściowa do każdego przekazu pochodzącego od niedoszłych ofiar Holokaustu powinna się zmienić z wątpiącej w afirmującą. Po prostu dlatego, że przyjmując do wiadomości, że to, co podane w tekście takiego przekazu, rzeczywiście się wydarzyło i że gotowi jesteśmy uznać błąd takiej oceny dopiero wtedy, kiedy znajdziemy po temu przekonywujące dowody […]. Przecież wszystko, co wiemy na ten temat – przez sam fakt, że zostało opowiedziane – nie jest reprezentatywną próbką żydowskiego losu. To są wszystko opowieści przez różowe okulary, z happy endem, od tych, którzy przeżyli […]. I dlatego powinniśmy traktować dosłownie strzępki informacji, którymi dysponujemy, zdając sobie sprawę, że prawda o zagładzie społeczności żydowskiej może być tragiczniejsza niż nasze o niej wyobrażenie na podstawie relacji tych, którzy przeżyli”.

Doniosłość owego „odkrycia” można lepiej ocenić, odnosząc je do zupełnie innej dziedziny, w której również klasyczne dochodzenie do prawdy zostało utrwalone przez ludzkość przez tysiąclecia: do prawa. Wyobraźmy sobie, że zgadzamy się na takie postępowanie afirmujące – dopóki nie znajdą się dowody niewinności, zaprzeczające prostym przekazom o naszej „winie”, choćby najbardziej absurdalnym, przyjmujemy je za prawdę i już jesteśmy winni! A owych dowodów można nawet nie szukać, wtedy przekaz o jakichkolwiek wydarzeniach staje się prawdziwy.

W opisie Grossa nic się nie zgadza, w tym liczba ofiar (ale i rzekomych sprawców), okoliczności i częściowo miejsce popełnienia zbrodni. Zabrakło nawet starannej analizy udziału w niej Niemców, jak choćby komanda gestapo, dowodzonego przez Hermanna Schapera. Został on rozpoznany po wojnie przez świadków żydowskich jako sprawca analogicznych zbrodni, popełnionych w tym samym czasie co w Jedwabnem. Jednak co z tego – wszystko, co nie pasowało do z góry przyjętej tezy, Gross po prostu odrzucił i pozbył się kłopotu.

Gross drastycznie przełamał pewne tabu w nauce – że źródeł ignorować nie wolno i nie można ich przeinaczać. Pokazał, że można to robić, i w dodatku można to czynić całkowicie bezkarnie.

GORZEJ NIŻ GROSS

Tymi śladami poszedł jego młodszy kolega – Jan Grabowski. Jest on historykiem z wykształcenia, Gross zaś socjologiem. Nie o formalności tu jednak chodzi, tylko o umiejętność posługiwania się tym, co historycy zwą „warsztatem”, czyli zestawem niezbędnych narzędzi formalnych i umysłowych do posługiwania się źródłami. Gdy kiedyś myślano, że tego, jak się owym „warsztatem” posługiwał Gross, bardziej pokaleczyć już nie można, Grabowski wykazał, że można. I to jak!

Jego specjalizacją onegdaj była historia rdzennej ludności Kanady i zapewne publikacje z tego zakresu go nie kompromitują. Jednak od prawie dwóch dekad zajmuje się historią Holokaustu ludności żydowskiej na terenie okupowanej Polski [1939-1945). Trzeba to stanowczo podkreślić, bo i on to podkreśla – nie chodzi mu o zagładę w ogóle i różne jej aspekty, ale praktycznie wyłącznie o rolę w niej Polaków. W ten sposób marginalnie traktuje rolę Niemców, a o roli instytucji żydowskich w zagładzie [nie tylko policji) nawet nie wspomina. Jest to co najmniej dziwne, bo te wątki są ze sobą na ogół bardzo ściśle splecione. Wydawałoby się, że historyk, w przeciwieństwie do Grossa, warsztat naukowy ma dobrze opanowany, ponadto na tyle dobrze zna realia okupacyjne, że porusza się w nich swobodnie. Jednak w tym przypadku to przypuszczenie okazuje się całkowicie nieuprawnione. Grabowskiemu mylą się [delikatnie rzecz ujmując) nawet tak łatwe do sprawdzenia i ustalenia rzeczy, jak piśmiennictwo Polskiego Państwa Podziemnego, które było bardzo różnorodne i bogate. Nie można tego wykorzystywać, nie znając proweniencji konspiracyjnych gazetek, przynależności organizacyjnej itp.

Są dwie możliwości – albo Grabowski po prostu przez tyle lat nie potrafił opanować nowej dla niego dziedziny i stąd niewyobrażalne wprost błędy, albo też dobrze wie, co robi, idąc śladami Grossa, ignorując świadomie i z premedytacją wszystko to, co przeczyłoby jego celowi „badawczemu”.

Rzecz podstawowa to niesłychana wybiórczość źródeł, którymi Grabowski się posługuje, w dodatku niezwykła wprost umiejętność ich wypaczania. Jego liczni krytycy co chwilę odnajdują tego przykłady, wykazując, że to nie są drobne i nieistotne przypadki, ale sprawy kardynalne. Opisując dany teren, posługuje się źródłami z zupełnie innych miejsc. Gdy brakuje mu negatywnych przykładów zachowania się Polaków, bierze przedstawicieli innych narodowości (np. Ukraińców) i polską narodowość im dorabia.

Ostatnio szukając innych rzeczy, przeglądałem niejako przy okazji archiwalne materiały, które Grabowski powinien znać i wykorzystać w swej ostatniej książce (a przynajmniej o nich wiedzieć i odnieść się do nich) „Na posterunku. Udział polskiej policji granatowej i kryminalnej w zagładzie Żydów” (Wołowiec 2020). Są to całe zespoły akt, meldunków, dokumentów, sprawozdań itp., dotychczas nieruszane przez historyków. Być może to są nawet tysiące kart, zawierające informacje o wiele bardziej reprezentatywne niż te, które on wykorzystuje. Jak można było to całkowicie pominąć?

SZUKANIE „WINY” POLAKÓW

Ważnym aspektem twórczości Grabowskiego jest to, że na swoje „badania” otrzymuje pokaźne granty z instytucji państwowych, kwoty naprawdę robiące wrażenie i będące poza zasięgiem polskich historyków. Gdy trzy lata temu reprezentatywne polskie instytucje i współpracujący z nimi polscy historycy zarzucili mu wprost, w sposób starannie udokumentowany, że „fałszuje historię Polski” tego okresu, Grabowski uznał, że są to ataki antysemickie! I w jego obronie odezwały się natychmiast bardzo liczne głosy z jego środowiska, świadczące o niezrozumiałej solidarności nie tylko z nim, lecz także całokształtem jego twórczości, tak krytycznie znegliżowanej.

Ten badacz w swych publikacjach i wypowiedziach eskaluje napięcie, wchodząc na coraz wyższe szczeble absurdu. Nie tak dawno uznał, że „Polacy zamordowali 200 tys. Żydów” i rozpowszechnia to w światowych mediach. Pytany o źródła takiej wiedzy, wskazał na żydowskiego historyka dr. Szymona Datnera, ale – jak bardzo szybko ustalili historycy i publicyści – w jego publikacjach takich informacji po prostu nie ma. Mimo to Grabowski z tych oskarżeń się nie wycofał.

W książce o granatowej policji oskarżył tę instytucję o zbrodnię na miarę Auschwitz (!) i też nie zamierza się z tego wycofać: „[…] granatowa policja miała niebagatelny udział w wymordowaniu polskich Żydów i wchodzi tym samym w pole zainteresowania badaczy Holokaustu. Więcej, granatowa policja stanowiła istotny, niekiedy niezbywalny element niemieckiej strategii eksterminacji europejskich Żydów. Na dodatek polscy policjanci często mordowali Żydów na własną rękę, wykazując się przy tym ogromną inicjatywą. Żal tylko, że w sporze o polską niewinność mało kto pamięta o niepoliczonych dziesiątkach, setkach tysięcy żydowskich ofiar granatowej policji, ludziach, którzy mogli ocaleć, którzy mieli sporą szansę na przeżycie wojny”. Tej niezwykle śmiałej tezy, wprost okrutnej, jednak w żaden sposób Grabowski nie udowodnił, co więcej, jego słowa są zaprzeczeniem wieloletnich badań i ustaleń takich niekwestionowanych autorytetów, jak choćby Raul Hilberg (zob. jego „Sprawcy, Ofiary, Świadkowie”, Warszawa 2007],

Hilberg zaś (mimo różnych kontrowersyjnych interpretacji] uczciwie wskazywał, że Polacy na tle innych krajów okupowanych najmniej byli zaangażowani w akcje antyżydowskie. Niemcy nie postrzegali nas jako swych kolaborantów, co więcej – uważali, że Polacy nie byliby nawet godni tej roli (!]. I dalej zauważył, że Polacy doskonale zdawali sobie sprawę, iż w oczach Niemców nie byli społecznością w jakikolwiek sposób uprzywilejowaną, co więcej, bardzo dobrze zdawali sobie sprawę, że po eksterminacji Żydów przyjdzie kolej na nich.

Rodzi się pytanie: Czy wśród badaczy Holokaustu będą pojawiać się uczeni tej miary co Hilberg, kontynuujący szczytne tradycje prawdziwej nauki, czy zostanie ona zdominowana przez Grossa, Grabowskiego i tych, których oni wychowają, na własnych wzorach? Wtedy ratuj się, kto może!

Istvan Deak, znany historyk żydowskiego pochodzenia pracujący w USA, przed prawie ćwierćwieczem zauważył, że „żaden problem w literaturze o Holokauście nie jest bardziej obciążony niezrozumieniem, fałszem i czystym uprzedzeniem rasowym niż stosunki polsko-żydowskie podczas drugiej wojny światowej” (zob. Istvan Deak, „Memories of Heli” [w:] „The New York Review of ESooks”, June 26,1997). I nie chodziło mu o piśmiennictwo polskie z tego zakresu, bo ono na Zachodzie praktycznie wówczas nie istniało w świadomości odbiorców i nadal nie istnieje. Ta opinia, tak jednoznaczna w swej wymowie, pozostaje stale aktualna, co trzeba przyznać ze smutkiem, tym bardziej że dotyczy uprzedzeń rasowych wobec nas – a nie naszych uprzedzeń wobec Żydów.

SZYKOWANY ATAK NA KOŚCIÓŁ?

Na to wszystko nakłada się jeszcze polityka i jako taka zaczyna ona dominować nad badaniem historii polsko-żydowskiej. Skoro nawet przywódca Izraela Beniamin Netanjahu mówił publicznie (na 37. Kongresie Syjonistycznym 21 października 2015 r.), że „Hitler nie chciał dokonać eksterminacji Żydów, chciał ich wygnać”, to droga do poszukiwań sprawcy zastępczego stoi szerokim otworem. Problem tylko w tym, że nigdzie nie ma żadnego oparcia dla tak śmiałej tezy, wywracającej naukę o Holokauście do góry nogami! Niektórym jednak wolno więcej.

Na portalu żydowskim Jewish.org można odsłuchać dyskusję profesorów Jana Grabowskiego i Jana Tomasza Grossa, przeprowadzoną on-line 18 maja tego roku. Portal przedstawia ich jako intelektualistów, ale rozmowa smakowitą ucztą duchową i intelektualną nie jest. Poza licznymi truizmami (delikatnie rzecz ujmując) są tam jednak ciekawe rzeczy. Pierwsza – mamy zapowiedź dokonania obróbki Kościoła katolickiego pod kątem winy (na wzór tego, co już obaj panowie zrobili).

Następnie rozmowa pełna jest pseudonaukowych wywodów, sprowadzających ich twierdzenia do absurdu. I tak, jako rzecze Gross: „Ilekroć mówimy Polacy i Żydzi, to de facto odbieramy im charakterystykę obywatelskości”. A przecież właśnie kategoria „obywatelskości” mieści w sobie ludzi różnych narodowości w ramach danego społeczeństwa, nie tylko Polaków i Żydów zresztą.

Grabowski zauważa, że pojęcie: „nieżydowscy Polacy wchodzi w użycie w literaturze po polsku”. Ale kto to do owego użytku wprowadza? Z tej rozmowy się tego nie dowiemy. Gross dodaje, że „ludzie czują, że jest zapotrzebowanie na coś takiego. W moim pojęciu podstawowa sprawa, która tutej (sic!) dla mnie odgrywa rolę, to jest potrzeba odejścia od siatki pojęciowej wymyślonej przez endeka, przez endecję, która została nam włożona do głowy i ilekroć mówimy Polacy i Żydzi, to odbieramy im, Żydom, charakterystykę obywatelskości”.

Według Grossa „zupełnie inaczej trzeba myśleć o wielu rzeczach”, albowiem jest „sposób nazewnictwa, który problemy i zagadnienia sytuuje w pewnym świetle. Państwo polskie na przykład ma zupełnie innego rodzaju obligacje w stosunku do Żydów jako Polaków i tych, Żydów, którzy Polakami nie są”. Konia z rzędem temu, kto się w to wgryzie i prawidłowo zrozumie, „co poeta miał na myśli”. Obligacje to są zobowiązania. Jeśli w ramach państwa istnieją obywatele, to w świetle cywilizowanego prawa są sobie równi. Jednak dla owych intelektualistów nie jest to takie proste. Według nich są bowiem Żydzi jako Polacy oraz Żydzi, którzy Polakami nie są. I stąd płynie dla nich prosty wniosek: obligacje państwa wobec tych różnych kategorii nie są tożsame, a zatem pojawia się bardzo szerokie pole do przeróżnych i przedziwnych (przynajmniej początkowo) interpretacji.

Teraz można tylko czekać, aż oni lub ich następcy pójdą tą drogą i zaczną dokonywać odpowiednich „odkryć” a w ślad za nimi pojawią się kolejne żądania. Sfera języka i powszechnie rozumianych dotychczas pojęć staje się polem narzucanej nam walki ideologicznej.

Opracował: Aron Kohn, Hajfa – Izrael