Unijne superpaństwo – sen wariata albo powrót totalitaryzmu

Marcin Hałaś, Warszawska Gazeta, nr 33, 19-25.08.2022 r.

Czekamy na zdecydowany głos polskich władz: nie dla narzucania przez Unię Europejską jakichkolwiek rozwiązań pozostających w gestii parlamentów krajowych – począwszy od kształtowania ustroju sądów, a skończywszy na kwestiach światopoglądowych.

Co jakiś czas powracają idee i postulaty stworzenia Unii Europejskiej jako swoistego superpaństwa: z jedną walutą, jednym bankiem centralnym, nadrzędnością Parlamentu Europejskiego i Komisją Europejską jako swoistym superrządem. Jest to albo sen wariata, albo – a wiele na to wskazuje – projekt wprowadzenia tylnymi drzwiami nowego lewackiego totalitaryzmu.

Największą wartością dla narodu jest posiadanie własnego, wolnego i niepodległego państwa. Prawdziwości tej tezy dowodzi zarówno historia, jak i teraźniejszość. Upadek komunistycznego totalitaryzmu i Związku Sowieckiego to w jakimś sensie festiwal radości z odzyskiwania i uzyskiwania suwerenności wielu państw. Na mapie Europy pojawiły się nowe kraje, których niezależność i tożsamość tłamsiło przez prawie półwieku Imperium Zła.

Nad Bałtykiem niepodległość odzyskały trzy małe kraje: Litwa, Łotwa i Estonia. I nikt tam nie myślał ani przez chwilę o utworzeniu ich federacji albo budowie wspólnego państwa, choć być może z powodów ekonomicznych albo strategicznych byłoby to korzystne. Na podział i państwową odrębność zdecydowały się dwa bliskie narody, które posiadały przedwojenną tradycję jednego organizmu państwowego – mowa oczywiście o naszych sąsiadach z południa, którzy w 1993 r. zlikwidowali Czechosłowację i rozpoczęli życie w dwóch samodzielnych krajach.

Po upadku komunistycznego (choć nie uznającego prymatu Sowietów i akceptującego gospodarkę rynkową) reżimu Tity Jugosławia rozpadła się aż na sześć państw. Niestety, ten akurat podział okupiony został krwawą wojną i finalnie zbrojną interwencją NATO. Ostatecznie, po oderwaniu się od Serbii Kosowa – na terenie dawnej Jugosławii istnieje aż siedem państw, z których wspomniane Kosowo pozostaje nieuznawane przez część społeczności narodowej. Ten przykład pokazuje, że łączenie różnych narodów w jednym zideologizowanym państwie może zakończyć się także, przepraszam za trywializm – krwawą jatką.

Niepodległościowe aspiracje wciąż żywe

We współczesnej Europie, w której – jakby się mogło wydawać – ostatecznie i na trwałe wyznaczono już granice geopolityczne, wciąż mamy do czynienia z aspiracjami niepodległościowymi

poszczególnych narodów. Nie odpuszczają Szkoci – sześć lat temu odbyło się tam referendum w sprawie niepodległości od Wielkiej Brytanii, przegrane przez secesjonistów stosunkiem 44,3:55,7 procent głosów. Mimo to wszczęto przygotowania do kolejnego referendum niepodległościowego, które ma zostać przeprowadzone do końca 2023 r. Również Katalończycy zamierzają doprowadzić do ponownego referendum w sprawie niepodległości, choć póki co trudno sobie wyobrazić, żeby Hiszpanie pozwolili im na secesję.

Ostatnie 30 lat pokazało, jak wielką wartością dla narodów Europy jest niepodległe państwo. I w takiej właśnie sytuacji, w czerwcu, Parlament Europejski przyjął rezolucję wzywającą Radę Europejską do… rewizji traktatów unijnych, ograniczającą suwerenność krajów członkowskich. Chodzi o przyznanie europarlamentowi prawa inicjatywy ustawodawczej, a także wprowadzenie głosowania większościowego w Radzie UE. Wielu komentatorów wskazuje na oczywistą rzecz, iż jest to pierwszy krok w próbie budowy tworu, którzy jedni nazywają europejskim superpaństwem, a inni – Związkiem Socjalistycznych Republik Europejskich.

Kiedy w 2004 r. Polska wstępowała do Unii Europejskiej, umawialiśmy się na zupełnie inny projekt – Europę Ojczyzn oraz Unię Europejskąjako korzystny dla wszystkich obszar wspólnej i nieskrępowanej działalności gospodarczej bez barier celnych (na wzór wcześniejszej Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej). To, że w praktyce UE pod względem gospodarczym i ekonomicznym okazała się bardziej korzystna dla dużych i silnych graczy, to inna sprawa i temat na oddzielny tekst zarazem.

Jeżeli dzisiaj mówi się o Unii Europejskiej jako superpaństwie, to wynikać może to tylko z dwóch przyczyn. Albo urzędnicy z Brukseli po prostu zaczęli być chorzy na władzę i chcą powiększyć zakres swoich wpływów i kompetencji* albo też chodzi o możliwość narzucania ustalonych w Brukseli rozwiązań i przepisów – także tych wynikających z lewackiej ideologii. Przyznam, że obstawiam tę drugą możliwość.

Od wolności gospodarczej do zniewolenia ideologicznego Unia Europejska rozpoczynała jako obszar wolności gospodarczej – wspomnianą EWG poprzedzała Europejska Wspólnota Węgla i Stali. Mówiąc językiem młodzieży, coś jednak poszło nie tak – obecnie z obszaru wolności gospodarczej Unia Europejska przeobraża się w obszar niewolności (braku wolności) ideologicznej i światopoglądowej. A brak wolności ma przecież inną, bardziej adekwatną nazwę: zniewolenie.

Unia Europejska to coraz bardziej narzędzie narzucania lewackiej ideologii: począwszy od tak zwanego gender, poprzez uległość wobec agresji i roszczeniowości środowisk LGBT, aż do promocji cywilizacji śmierci, czyli uznanie przerywania życia dzieci nienarodzonych za rzekome „prawo człowieka”. To wszystko już się dzieje – i to bez europejskiego superpaństwa. Jak jednak widać, lewackim ideologom wciąż jest za mało skutecznych i szybkich narzędzi do wcielania w życie ich wizji oraz „temperowania” niepokornych. Chcieliby więcej, chcieliby Związku Socjalistycznych Republik Europejskich, w których marksizm-leninizm zostałby zastąpiony bardziej aksamitną i konsumpcjonistyczną formą neomarksizmu kulturowego.

Dlatego czekamy na zdecydowany głos polskich władz: nie dla narzucania przez Unię Europejską jakichkolwiek rozwiązań pozostających w gestii parlamentów krajowych – począwszy od kształtowania ustroju sądów, a skończywszy na kwestiach światopoglądowych.

Federacja z Ukrainą, czyli absurd

Takiej deklaracji, zwłaszcza ze strony premiera i prezydenta RP, nie słyszę. W zamian na polskiej prorządowej prawicy odzywają się absurdalne w gruncie rzeczy głosy na temat… utworzenia unii polsko-ukraińskiej, czyli sfederowanego państwa. Na razie głosy te pochodzą z ust publicystów, ale wygląda to na swoiste „sondowanie terenu” i tworzenie podatnego gruntu pod przyszłe inicjatywy polityczne zarazem, albowiem chodzi o głos dziennikarzy uznawanych za „usta władzy”, na przykład Jacka Karnowskiego czy Tomasza Sakiewicza. Niestety, nie zawsze usta władzy są złote.

Federacja polsko-ukraińska to oczywisty absurd, począwszy od poziomu podstawowego – wchodząc w unię z państwem prowadzącym wojnę, w bezpośredniej sytuacji wojny znalazłaby się również Polska. Absurd także pod względem prawnym – Polska jest członkiem nie tylko Unii Europejskiej, ale także NATO – jak sytuacja naszego kraju w tych instytu- cjach/sojuszach wyglądałby po hipotetycznym sfederalizowaniu z Ukrainą? Jeżeli Karnowscy i Sakiewicz chcą unii i federacji międzynarodowej – to może niech na początku sfęderalizują swoje koncerny medialne – zwłaszcza ekonomicznie w obszarze dzielenia wpływów z reklam i zleceń rządu, agencji rządowych oraz spółek skarbu państwa. Komunizmu, niestety, nie testowano na zwierzętach, więc przynajmniej federacjonizm można by najpierw przetestować na Sakiewiczu i Karnowskich.

Idea federacji polsko-ukraińskiej rezonuje wyjątkowo szybko, bo już po chwili podjął ją prof. Andrzej Zybertowicz – a to już nie „pismak” lecz poważny ekspert i doradca obozu rządowego. Aż dziw bierze, że na taką „wrzutę” czy może raczej polityczno-me- sjanistyczne idee fixe, komuś chciało się odpowiedzieć w sposób usystematyzowany i wielowątkowe merytoryczny. Jan Fiedorczuk w tygodniku „Do Rzeczy” wskazał na wiele „słabych punktów” takiej utopii oraz jej ogólne niebezpieczeństwo, pisząc: „Konsekwentna realizacja tego projektu oznaczałaby dla Polski prawdziwą katastrofę”. Fiedorczuk zwraca uwagę na aspekty ekonomiczne: gdyby wspólne państwo powstało, Ukraińcy mieliby swoje oczekiwania, a pierwszym byłoby wyrównanie poziomu życia i rozwoju gospodarczego. Takiego zadania podjęły się dotąd tylko znacznie od nas bogatsze Niemcy w stosunku do znacznie mniejszego obszaru tzw. landów wschodnich, czyli dawnej DDR. Polska w ramach federacji musiałaby „pompować” pieniądze w gospodarkę Ukrainy – potrzebującą inwestycji do wojny, a po 24 lutego dodatkowo zrujnowanej przez rosyjską agresję. A może po prostu Karnowskim i ich publicystom wydaje się, że skoro już to robimy bez federacji, to możemy czynić dalej. Ale porzucając ironię: oprócz kwestii ekonomicznych są także polityczne. W takim wspólnym państwie Polacy znaleźliby się w mniejszości, więc mniejszością byliby również w parlamencie sfederalizowanego państwa. Być może niektórym wydaje się, że jest to sposób na zbudowanie imperium, jakiejś innej neo- jagiellońskiej Rzeczypospolitej. W rzeczywistości jest to przepis na destrukcję państwa polskiego.

Wydawać by się mogło, że w sytuacji, kiedy Polską już drugą kadencję rządzi obóz patriotyczny – dla państwa polskiego nie ma zagrożeń kardynalnych, typu utrata suwerenności lub demontaż. Tymczasem, niestety, nic bardziej mylnego – suwerenność Polski bardzo chętnie ograniczy, przytnie i rozmontuje Unia Europejska. Z drugiej strony w Warszawie pojawiają się pomysły, które na poważnie snuć mogą tylko obsesjonaci i polityczni idioci. Idioci znajdą się w każdej epoce, gorzej, jeśli ich pomysły są traktowane serio i dopuszczane do poważnego dyskursu.

Suwerenności i niepodległości Polski wciąż trzeba z bronić. Jeżeli mamy jakieś szczęście, to tylko to, że wciąż nie trzeba tego czynić zbrojnie. Wystarczy walka polityczna. Ale i tę można przegrać.

Opracował: Jarosław Praclewski – Solidarność RI, numer legitymacji 8617, działacz Antykomunistyczny