Parlament Europejski nie powinien istnieć

Z prof. Ryszardem Legutką, eurodeputowanym PiS rozmawia Karol Gac, DoRzeczy, nr 45, 8-14.11.2021 r.

KAROL GAC: Panie profesorze, w którą stroną zmierza Unia Europejska?

PROF. RYSZARD LECUTKO: W kierunku oligarchii. Tworzą ją europejskie instytucje oraz najsilniejsze państwa Europy Zachodniej. A ponieważ w Europie dominuje lewica, to tę oligarchię łączy lewicowa ideologia zmierzająca do radykalnej restrukturyzacji społeczeństw. I choć silne państwa niekoniecznie chcą rozpuścić się w europejskiej masie, to wzmacniają one struktury europejskie, bo za ich pośrednictwem realizują swoje interesy. Na przykład używają ich Niemcy, które z racji historycznych nie mogą się zbytnio narzucać ze swoim władztwem, czy Francja, która marzy o przywództwie europejskim, albo kraje mniejsze, takie jak Holandia i Belgia, które w ten sposób chcą wzmocnić swoją pozycję. Oligarchia, która się wyłania, jest więc szczególnie niebezpieczna: rządzą silni, zgrupowani w kilku krajach, posługując się instytucjami uzurpującymi sobie nieprzyznane kompetencje i narzucającymi wyjątkowo szkodliwą ideologię.

Jesteśmy świadkami momentu hamiltonowskiego i próby budowy superpaństwa europejskiego?

Dla Unii Europejskiej każda okazja jest dobra, by posunąć naprzód centralizację. Wydawało się, że kiepska reakcja na pandemię skompromituje instytucje unijne, a tymczasem te instytucje na pandemii skorzystały, tworząc programy funduszu odbudowy oraz wspólnego zadłużania, co oczywiście jest kolejnym krokiem ku centralizacji. Pojawiły się natychmiast próby zwiększania władzy przez przyznanie sobie kompetencji, kto fundusze dostanie, a kto nie. Być może jest to moment hamiltonowski, ale trzeba pamiętać, że ta tendencja trwa od dłuższego czasu.

Czy wobec tego spór na temat prymatu prawa nie jest fundamentalny?

Oczywiście tak. W polskiej historii niejednokrotnie stawaliśmy w obronie wolności. Nie inaczej jest teraz, gdy przeciwstawiamy się nowemu despotyzmowi, który próbuje narzucić reszcie europejska oligarchia. Prymat prawa europejskiego to relatywnie nowy wynalazek. W przeszłości ten wątek pojawiał się w orzeczeniach TSUE, ale była to radosna twórczość sędziów. Wiadomo, że sędziowie nie mogą tworzyć prawa. Prawo jest zapisane w traktatach, a w nich nie ma ani słowa o prymacie prawa europejskiego. Wyciąganie teraz z kapelusza zasady ogólnej mówiącej o prymacie prawa europejskiego to najzwyklejsza polityczna pałka i dowód, że bezkarne gwałcenie traktatów stało się już w unii praktyką codzienną.

Charakterystyczne, że w Parlamencie Europejskim szefowa KE Ursula von der Leyen nie próbowała nawet uzasadnić swojego stanowiska, odpowiadając na wystąpienie premiera Mateusza Morawieckiego. A nie uzasadniła, bo uzasadnić się nie da. Gdyby takie uzasadnienie istniało, to nieustannie by nim nas bombardowano. A tak zostały tylko pogróżki. Dlatego w tej kwestii ustępować nie można. Jeśli ustąpimy przed oczywistym bezprawiem, to będzie się to równało oddaniu władzy nad Polską Brukseli i jej mocodawcom.

Obserwując ostatnie spory z Brukselą, można jednak dojść do wniosku, że instytucje unijne działają w myśl zasady: „Nie mamy pańskiego płaszcza. I co nam pan zrobi?”. Niby wskazujemy, że nie ma na to żadnych podstaw w traktatach, ale te rzeczy się dzieją. Prawo silniejszego?

Zdecydowanie. Komisja Europejska, wspierana przez Parlament i tolerowana przez silnych graczy, wprowadziła do polityki europejskiej niespotykany dotąd element brutalności. Właściwie miało to już miejsce wcześniej, ale oficjalny sygnał dał Jean-Claude Juncker, określając Komisję jako instytucję „polityczną”: skoro polityczną, to angażującą się w polityczne konflikty i w walkę o władzę. Wcześniej Komisja była czymś w rodzaju sekretariatu, który przygotowuje projekty do realizacji. Wydawało się, że von der Leyen odetnie się od modelu Junckera, ale nie. Instytucją, która robi wiele złego, jest Parlament Europejski, wcześniej wyśmiewany jako dekoracyjny. Otóż to się zmieniło. Obecnie jest to instytucja politycznie rozszalała, opanowana przez lewicę i, jak to lewica, chce zbudować nowy wspaniały świat. Podłą rolę odgrywa Europejska Partia Ludowa, która już dawno zrezygnowała ze swojej chrze-ścijańsko-demokratycznej tożsamości. Jej przewodzący, Manfred Weber (o Tusku nie wspominając), uczynił ją lizusowskim sojusznikiem lewicy, kierując całą swoją energię na walkę z resztkami prawicy.

Wydaje się, że Unia Europejska od kilku lat stoi na rozdrożu. Może głównym powodem kryzysu Unii jest po prostu kryzys jej instytucji?

Głównym źródłem kryzysu Unii Europejskiej jest Unia Europejska. Rządzący nią nie wyciągają wniosków z tego, co się dzieje. Charakterystyczna była reakcja po brexicie, gdy zamiast zmniejszyć nachalność w ingerowaniu w sprawy państw członkowskich, jeszcze ją zwiększono. Dlaczego tak jest? Unia zawiera fundamentalne błędy konstrukcyjne. Najbardziej szkodliwa dla Unii jest zasada ciągle jednoczącej się Europy.

To hasło oznacza, że zapisane regulacje i prawa są właściwie prowizoryczne i że można tolerować ich łamanie i naciąganie, pod warunkiem że służy to większej federalizacji i integracji. To oczywiście powoduje pogardę dla prawa, co widzimy w Trybunale Sprawiedliwości UE. Jest to instytucja polityczna, w której nominaci rządów używają prawa do pogłębiania centralizacji unii. Sędziowie TSUE zachowują się jak politycy, a ich orzeczenia bywają zupełnie kuriozalne i odsłaniają ich agendę polityczną.

Oto przykład. Węgry zaskarżyły PE w sprawie uruchomienia art. 7. Chodziło o to, że 12 godzin przed głosowaniem dostaliśmy wytyczne z prezydium PE, iż głosy wstrzymujące się nie będą liczone, co było oczywistym złamaniem traktatu. Tam wprost napisano, że w przypadku głosowań nad art. 7 liczą się wszystkie oddane głosy. Wydawało się więc, że Węgrzy muszą wygrać. TSUE uznał jednak, że głosy wstrzymujące się można uznać za nieoddane. To sofistyka najbardziej prymitywnego gatunku. Przy takim nastawieniu sędziów do prawa trudno nabrać do nich szacunku i traktować TSUE jako ostoję praworządności.

Inny błąd strukturalny Unii polega na | tym, że jej instytucje nie odpowiadają przed elektoratami. Kim są komisarze? To ludzie zrzuceni na spadochronie przez rządy, zatwierdzani jako Komisja przez PE. Nie mają żadnej odpowiedzialności, bo przed nikim nie są rozliczani. Są więc posłuszni nie swoim wyborcom, lecz „grupie trzymającej władzę”. Kim jest np. Vera Jourova i jaką ma legitymację, by wygrażać polskiemu rządowi? Instytucja tak działająca musi się prędzej czy później zdegenerować i dzieje się to na naszych oczach. Parlament Europejski zaś w ogóle nie powinien istnieć: Unia nie jest państwem, a Europa nie jest narodem.

Tym bardziej że Parlament Europejski został stworzony przy założeniu, że istnieje europejski demos. Tymczasem wiemy doskonale, że go nie ma, bo w Europie jest wiele narodów.

Mamy sytuację zupełnie kuriozalną, w której o polskich sprawach decyduje ok. 650 posłów, którzy nie są odpowiedzialni przed polskim elektoratem. Cała idea parlamentaryzmu polega na tym, że reprezentanci są odpowiedzialni przed wyborcami, a tutaj mamy zero odpowiedzialności. Dlatego PE zdegenerował się najszybciej i najbardziej spektakularnie. To izba rozswawolona, w której nie ma żadnego szacunku dla reguł, również reguł przyzwoitości. Twórcy Unii, o ile działali w dobrej wierze, przyjęli założenie, że instytucje europejskie będą się samoograniczać, lecz nie stworzyli żadnych skutecznych mechanizmów, które by je do tego zmuszały. Sztuka w budowaniu ustrojów polega między innymi na tym, by stworzyć środki hamujące naturalną skłonność instytucji do wyradzania się, zwiększania władzy, tworzenia patologii. Aby Unię wyleczyć z jej chorób, potrzebna jest zasadnicza reforma.

Mamy Komisję Europejską, Parlament Europejski, Radę Europejską. Po co tyle instytucji unijnych, skoro na końcu okazuje się, że decyzje podejmowane są albo w Berlinie, albo w wąskim gronie w dość nietransparentnym trybie?

To kolejna z wad strukturalnych Unii Europejskiej. Są przynajmniej trzy struktury władzy w UE. Pierwsza to to, co jest zapisane w traktatach. Druga to realna struktura władzy. Niemcy są siłą dominującą, bo są państwem najsilniejszym i niezależnie od tego, co wpiszemy do traktatów, to tej siły nie unieważnimy. Ona po prostu jest faktem. System zapisany w traktatach nie może więc działać w izolacji od realnego systemu władzy, a to czyni proces podejmowania decyzji niejasnym i arbitralnym. No i jest trzecia struktura władzy, która wychodzi poza UE, ale ma w niej duże osadzenie, czyli władza ideologiczna.

Miłośnicy Unii lubią powtarzać hasło, że UE to jedność w różnorodności. To kłamstwo. W Unii nie ma różnorodności. Jest jeden model ideologiczny, lewicowy i oparty na tym rosnący despotyzm lewicy. W związku z tym ludzie, którzy się czują wspaniale w Unii, to byli komuniści. Na stare lata rozkwitają. Spójrzmy choćby na Leszka Millera, Marka Belkę czy Włodzimierza Cimoszewicza. Przypominają im się dawne dobre czasy internacjonalizmu proletariackiego i sojuszu bratnich partii. Do tego dochodzi oczywiście nowa lewica spod znaku genderów. W Polsce i Europie dominuje niestety zmistyfikowany obraz UE, gdzie mroczną jej stronę się pomija. Nie dowiemy się o niej od profesorów europeistyki, bo ci albo nie wiedzą, albo wiedzieć nie chcą, jak działa Unia, i uprawiają coś, co nie jest odległe od najzwyklejszej propagandy.

Zakładając, że UE będzie dalej podążać w dotychczasowym kierunku, czy ten projekt jest do utrzymania?

Wszystko jest do utrzymania przez pewien czas. Pytanie: Jak długo? Wielu ludzi jest zainteresowanych trwaniem UE, również z powodu jej demoralizującego charakteru. Wchodzi się na stałe w ten duży, rozbudowany system, dobrze się zarabia i karmi ideologią, że działa się na rzecz lepszej Europy lub udaje cynicznie, że do tego się dąży. Wśród obywateli rośnie jednak niezadowolenie, i to głównie na zachodzie Europy. To daje nadzieję, że do władzy dojdą siły, które obecną tendencję powstrzymają. Jeśli nie będzie przeciwwagi politycznej dla rządzącej Unią oligarchii, to proces będzie niestety postępować. Jeżeli powstałoby kilka rządów w miarę konserwatywnych i suwerennościowych, to sytuacja by się poprawiła. Jeżeli nie, to niezadowolenie będzie się kumulować i przybierać rozmaite formy, również bardziej gwałtowne niż obecnie.

A może tę przeciwwagę stworzy Polska? Ze strony PiS wyszedł jakiś czas temu impuls, by tworzyć międzynarodowy sojusz sił prawicowych.

Zwolennicy oligarchizacji Unii ruszyli z „Konferencją o przyszłości Europy”, która stanowi przygotowanie do następnego skoku federacyjnego. Musi więc być odpowiedź ze strony tych, którzy się temu sprzeciwiają. W krajach Europy Zachodniej ta duża część obywateli, która patrzy krytycznie na UE, nie ma swojej odpowiednio wpływowej reprezentacji politycznej, a ich głos jest rugowany z przestrzeni publicznej. I dlatego kraje z Europy Wschodniej, takie jak Polska, mają swoją rolę do odegrania.

Wstępując do UE, wiele osób myślało, że to klub dżentelmenów, gdzie istnieje wspólnota wartości, a decyzje podejmuje się wspólnie. Może Polska postrzegała i nadal czasami postrzega pewne rzeczy zbyt naiwnie, a otrzymaliśmy po prostu lekcję Realpolitik?

Rzeczywiście tak o Unii myśleliśmy, choć UE czy EWG pewnie nigdy takim klubem nie były. Istniała natomiast względna równowaga polityczna, którą dzisiaj zastąpił monopol, a także istniała po części równowaga ideowa, której miejsce zajęła monoideologia. Nie zapominajmy też, że w wyniku edukacyjnej zapaści elity europejskie reprezentują dzisiaj bardzo niski poziom umysłowy i są skutecznie sformatowane. Ta dawna Europa, do której wzdychaliśmy za komuny, europejski geniusz, którym karmiliśmy się, jest tak obcy Unii Europejskiej, jak ludożercom obcy jest wegetarianizm. Doświadczenie Unii dało nam też możliwość lepszego poznania samych siebie. Bulwersować musi ujawnienie się grupy rodaków, która nie chce niepodległości Polski. Upłynęło niewiele lat od upadku komunizmu, a jedna trzecia narodu woli, by Polską rządził ktoś z zewnątrz. To bardzo niebezpieczny sygnał. Gdyby te proporcje były inne, to Polsce łatwiej byłoby przyjąć rolę przywódczą i działać śmielej w Europie oraz tworzyć szerszy front suwerennościowy i reformistyczny w UE.

Szkodliwy eurepariament

Tereso Stylińska

Chociaż świat pełen jest organizacji i instytucji, z których nie ma ani odrobiny pożytku, palma pierwszeństwa bezapelacyjnie należy się Parlamentowi Europejskiemu. Powodów jest wiele, ale wniosek może być tylko jeden: europarlament należy zlikwidować. Im szybciej, tym lepiej

Parlament Europejski jest nie tylko całkowicie zbędny, lecz także wręcz szkodliwy. Jedyne zadanie, jakie z powodzeniem wypełnia, to rola znakomitej sceny dla gromady krzykaczy, którzy ulegli złudzeniu, że są politykami z prawdziwego zdarzenia, a skoro tak, to mają prawo wtrącać się do wszystkiego i kształtować po swej myśli przynajmniej Europę, jeżeli zaś się da, to nawet cały świat. Najlepszy dowód stanowi oczywiście polityka klimatyczna, ale tuż za nią podąża forsowanie przemian obyczajowych pod mocno demagogicznym hasłem praw – czytaj: przywilejów – dla osób LGBT. A krytyczna ocena przyjętej ostatnio w Teksasie ustawy radykalnie ograniczającej zabiegi aborcji? Europosłowie wyrazili dezaprobatę dla decyzji teksańskiego parlamentu stanowego, choć ta kwestia w ogóle do nich nie należy i nie powinni się nią zajmować. Ale uzurpowanie sobie roli sumienia świata wielu z nich bardzo przypadło do gustu.

W budowli europejskiej parlament jest, wbrew pozorom, elementem sztucznym. Wbrew pozorom – bo udaje, że tak jak parlament krajowy jest głosem narodu i przejawem jego woli. Nie jest nim jednak i nie może być, bo naród europejski nie istnieje.

Przełóżmy to na zwykły język: czy Finowie współodczuwają z Grekami, czy Hiszpanie przejmują się sytuacją Szwedów, czy Irlandczyków obchodzą Rumuni? Europejskie poczucie wspólnoty tak daleko nie sięga. Gra pozorów toczy się zresztą na wszystkich szczeblach. Komisja Europejska jest przecież obsadzona w roli niby-rządu, a Rada Europejska – zbiorowego szefa państwa; w jej imieniu działa przewodniczący Rady, traktowany jako ktoś w rodzaju unijnego prezydenta, choć przecież państwa europejskiego nie ma tak samo, jak nie ma narodu. Rada i Komisja mają jednak konkretnie sformułowane zadania, podczas gdy w parlamencie nietrudno dostrzec przejawy sterowania w kierunku nowego, wspaniałego świata.

WSKAZAĆ DROGĘ POSTĘPU

Europarlament, pierwotnie pod skromną nazwą Zgromadzenia Parlamentarnego, adekwatną do funkcji konsultacyjnych, które dlań przewidziano, istnieje od unijnych prapoczątków. Powstał wraz z Europejską Wspólnotą Węgla i Stali, która szybko stała się Europejską Wspólnotą Gospodarczą, a z czasem wyewoluowała w Unię Europejską. Długo pozostawał w cieniu i trudno było przewidzieć, że po kilkudziesięciu latach zechce wystąpić w roli pełnoprawnego gracza.

O eurowyborach nikomu się wówczas nie śniło, a reprezentacje poszczególnych krajów składały się z osób delegowanych przez macierzyste parlamenty. Bezpośrednie wybory wymyślono dopiero w połowie lat 70., gdy Wspólnota Europejska weszła na drogę poszerzania. Po raz pierwszy odbyły się w 1979 r., na zasadach, które obowiązują do dzisiaj, czyli w każdym kraju Unii osobno.

Rozrastanie się Wspólnoty w połączeniu z poszerzaniem uprawnień europarlamentu sprawiło, że z czasem stał się molochem, jaki znamy. To zresztą ąuasi-parlament – nie ma prawa inicjatywy ustawodawczej, a jego najważniejsze zadania sprowadzają się do przesłuchiwania kandydatów na komisarzy, zatwierdzania Komisji i jej przewodniczącego oraz sprawozdań z wykonania budżetu, a także wysłuchiwania sprawozdań Komisji i Rady. I oczywiście – jakżeby inaczej! – uchwalania rezolucji i apeli. Tego zadania nie należy lekceważyć, bo dzięki temu parlament wskazuje światu drogę postępu, a zarazem może potępić to, co potępić należy. Ironia jest jak najbardziej na miejscu, bo europarlament właśnie postanowił wystąpić do TSUE przeciwko Komisji, która, jego zdaniem, w sprawie reformy sądownictwa za bardzo Polsce pobłaża, zamiast skutecznie ją zdyscyplinować. Chyba nigdy jeszcze europarlament nie skarżył Komisji, inicjatywa jest więc pionierska.

Euroentuzjastom marzy się, by europarlament stał się parlamentem z prawdziwego zdarzenia, takim jak inne i tak samo tworzonym. To zaś znaczy, że powinien reprezentować całą Europę faktycznie, nie tylko ideowo. Czy jest to możliwe, gdy każdy naród wybiera swych europosłów, nawet jeśli później organizują się oni w wielonarodowe frakcje partyjne? Raczej nie. Dlatego co pewien czas odżywa kuriozalny pomysł wyborów z listy europejskiej. Parę dni temu Daniel Freund, nowy przewodniczący federalistycznej Grupy Spinellego, powiedział, że przedstawi go na forum trwającej od paru miesięcy konferencji o przyszłości Europy.

Czy to się może udać? Nie wiadomo.

Za to łatwo można przewidzieć skutki wprowadzenia takiej listy. To przecież najskuteczniejsza recepta na obniżenie i tak niskiej frekwencji w eurowyborach. Kto przy zdrowych zmysłach chciałby głosować na ludzi z innych krajów, obcych i nieznanych?

NA DOBRYM BOCZNYM TORZE

Kiedy słucha się deklaracji, które padają z ust eurodeputowanych, trudno oprzeć się wrażeniu, że w Strasburgu i Brukseli zgromadzili się ludzie prawdziwie zatroskani o przyszłość Europy, a przy tym kompetentni i odpowiedzialni. Ileż dobrego są w stanie zrobić, jak zadbają o interesy swego kraju, gdy tylko zyskają miejsce w ławach w wielkiej sali, znanej z przekazów telewizyjnych? A że sala, co kamera bezlitośnie pokazuje, nazbyt często świeci pustkami?

Sztandarowy argument za tym, że europarlament jest potrzebny i przydatny, stanowi sprawa kosztów roamingu, znacząco w swoim czasie, nie bez jego nacisku, obniżonych. Wszyscy, jak Europa długa i szeroka, bardzo się z tego cieszyli, bo wysokie ceny połączeń zagranicznych irytowały każdego. Nie przesadzajmy jednak. Czy do rozwiązania tak w sumie błahej sprawy potrzeba udziału ogromnej instytucji, utrzymywanej z pieniędzy podatników? Czy gdyby nie było euro- parlamentu, nic by się w tej sprawie nie dało zrobić?

Europarlament bywa jednak bardzo pożyteczny, choć w sposób specyficzny. To wygodny boczny tor, świetna synekura dla polityków, którzy muszą się usunąć, a nie mogą od razu pójść w odstawkę. W ten sposób w Strasburgu znalazła się premier Finlandii Anneli Jaatteenmaki, której zarzucono wykorzystanie poufnych dokumentów w kampanii wyborczej. Z drugiej zaś strony mandat eurodeputowanego otwiera nowe pole przed politykami, których czas we własnym kraju przeminął. Tą drogą do europarlamentu trafili prezydent Francji Valeiy Giscard d’Estaing i premier Belgii Guy Verhofstadt, nadambitny federalista. Tak się składa, że obu powierzono sprawy unijnej przyszłości: Francuzowi – kierowanie konwentem przygotowującym konstytucję europejską, Belgowi – przewodniczenie kolejnej konferencji na temat przyszłości Europy.

W europarlamencie nie brakuje też skandali, choć na tym polu ma on mocną konkurencję w parlamentach krajowych. Zdarzają się zwykłe, standardowe oszustwa, takie jak zawyżanie kosztów podróży czy pobieranie nienależnego dofinansowania na noclegi, ale bywa też ciekawiej. Przed laty na jaw wyszło, że paru deputowanych otrzymuje pieniądze za podnoszenie na forum parlamentu kwestii ważnych dla zleceniodawców. Ujawnienie tej sprawy to zasługa dziennikarzy „Sunday Timesa”, którzy przygotowali zręczną prowokację. Wielu szokowało upodobanie Jeana-Claude’a Junckera, poprzedniego szefa Komisji, do trunków.

O aferę ociera się niedawne ujawnienie, że część deputowanych (w tym Radosław Sikorski i Guy Verhofstadt – ścisła, czołówka listy) ma ekstradochody. Nie jest to zabronione i problem by nie istniał, gdyby nie to, że według Transparency International nie zawsze zdradzają szczegóły pracy – a to już może pachnieć nielegalnym lobbingiem.

Prawdziwym skandalem, choć w innym wymiarze, jest jednak fakt, jak bardzo parlament opanowało lewactwo.

Najgłośniejszy, choć nie nowy przykład to utrącenie kandydatury Rocco Buttiglionego, włoskiego politologa, na stanowisko komisarza sprawiedliwości. Buttiglione, pytany przez komisję parlamentarną o stosunek do homoseksualizmu, odparł, że jako katolik uważa go za grzech. To wystarczyło, by go odrzucić.

DALEKO OD ATEN

W Atenach, kolebce demokracji, wynagrodzenie uczestników zgromadzenia ustalano na rozsądnym i umiarkowanym poziomie. Miało być na tyle duże, by pokryć brak zarobku z pracy, bo utrata dochodów zniechęcałaby ludzi do udziału w obradach, i na tyle skromne, by nie stać się wabikiem do uczestnictwa. Jeśli potrzeba dowodu, że ateńskie zasady dawno poszły w kąt, wystarczy przyjrzeć się temu, co obowiązuje w Brukseli. O ile z rekompensatą za straty bywa różnie, bo wzięci prawnicy czy dyrektorzy na objęciu mandatu mogliby raczej stracić, o tyle wabik finansowy działa znakomicie.

Europarlament, jako się rzekło, to moloch. Moloch kosztowny. Z jego budżetu, opiewającego na ogromną kwotę blisko 2 mld euro rocznie, pokrywane jest wynagrodzenie 705 deputowanych i całej armii ich współpracowników, a także tłumaczy (z każdego oficjalnego języka Unii na każdy], urzędników i personelu pomocniczego – w sumie prawie 8 tys. osób. Do tego dochodzą koszty utrzymania trzech siedzib – w Strasburgu, gdzie raz na miesiąc odbywa się sesja plenarna, w Brukseli, gdzie w gigantycznym gmachu pracują m.in. komisje, i w Luksemburgu, gdzie mieści się biblioteka.

Deputowani nie mogą narzekać. Uposażenie europosła – pensja i diety – wynosi miesięcznie ponad 11,2 tys. euro netto. Do tego dochodzą niemałe pieniądze na utrzymanie biura, wynagrodzenie dla współpracowników i koszty podróży. Czy można się dziwić, że wydatki na deputowanych pochłaniają blisko 25 proc. parlamentarnego budżetu?

Czy są one konieczne czy jest to już szastanie pieniędzmi podatników – oto jest pytanie. Zasadne, bo na budżet Unii, a zatem europarlamentu także, składają się wszystkie państwa członkowskie.

Z pewnością nie po to, by na forum parlamentu wysłuchiwać uwag o potrzebie finansowego zagłodzenia niepokornych.

Dawno temu, zanim uposażenia europosłów wywindowano do obecnego poziomu, deputowany w Strasburgu był wynagradzany tak samo jak deputowany w jego własnym kraju. Zarobki były więc zróżnicowane, jedni mieli dużo, inni mało i stąd zrodził się pomysł ujednolicenia eurowynagrodzeń. Gdy je wyrównano, początkowo na poziomie znacznie niższym od obecnego, okazało się, że włoscy europosłowie są wynagradzani skromniej niż ich koledzy w Izbie Deputowanych w Rzymie. Finansowo stracili, władze włoskie postanowiły więc dopłacać im różnicę – bo, jak dowodzili złośliwcy, bez tego zapał do pracy dla ojczyzny wygasłby bezpowrotnie.

CZY SCHUMAN BY TEGO CHCIAŁ?

Bywa też inaczej. Paavo Vayrynen, przed laty minister spraw zagranicznych Finlandii, choć sprzeciwiał się gorąco jej wejściu do Unii, postanowił – ze skutkiem – starać się o mandat w Strasburgu. Miałam wówczas okazję zapytać go, czy nie dostrzega w tym sprzeczności. Odparł krótko: – To bardzo źle, że przystąpiliśmy do Unii. Ale skoro nieszczęście już się stało, to lepiej być w unijnym parlamencie i patrzeć federalistom na ręce, tak by nie narobili nam większej biedy.

Eurodeputowani, zwłaszcza w ostatnim czasie, lubią odwoływać się do wartości europejskich. Oczywisty ich kanon to wolne, uczciwe wybory, wolność słowa, poszanowanie prawa, szacunek dla mniejszości i tym podobne zasady. Jeśli jednak wsłuchać się w to, co głoszą już nie tylko lewica i Zieloni, lecz także przedstawiciele partii, które uważają się za centrowe czy chadeckie, staje się jasne, że tworzy się nowy kanon, w którym centralne miejsce zajmuje choćby prawo osób tej samej płci do zawierania małżeństw czy do adoptowania dzieci.

Gdyby było inaczej, jak mógłby zrodzić się obłędny pomysł, by wszystkim krajom Unii narzucić obowiązek uznawania aktów urodzenia dzieci z homo- związków, z dwoma ojcami lub dwiema matkami? Żadne traktaty takich rozwiązań nie przewidują, za to mówi o nich sama Ursula von der Leyen – i wcale jej nie przeszkadza, że wywodzi się z partii chadeckiej, która od takich pomysłów powinna trzymać się z daleka. Kto temu szaleństwu nie ulega, ten uchybia wartościom. Tak uważa europarlamentarny mainstream.

Piewcy unijnych wartości nie przepuszczają okazji, by odwoływać się do idei, na których współpracę europejską oparli jej inicjatorzy – Robert Schuman, Konrad Adenauer, Alcide De Gasperi. To wielkie nadużycie. Wspaniale jest mieć tak wybitnych patronów, pytanie tylko, czy oni sami życzyliby sobie następców takich jak ci, którzy nadają dzisiaj ton dyskusjom w Brukseli. Wszyscy trzej twórcy EWG byli ludźmi idei, chrześcijanami (przypomnijmy, że trwa proces beatyfikacyjny Roberta Schumana) i bardzo wątpliwe, by akceptowali homomałżeństwa jako przejaw równouprawnienia, aborcję w roli praw reprodukcyjnych i eutanazję jako godną śmierć.

Zapewne raczej przewracają się w grobie. „Robert Schuman – pisał ostatnio konserwatywny brytyjski tygodnik »The Spectator« – był człowiekiem świętym, ale stworzył potwora”. Ten potwór to Unia, co w kontekście brexitu ma wymowę zrozumiałą. Europarlament to tylko potworek, bezużyteczny i dokuczliwy na tyle, że może pora się z nim rozstać.

A przynajmniej zacząć o tym myśleć.

Opracował: Leon Baranowski – Buenos Aires, Argentyna