Komu zależy na doprowadzeniu do paniki w społeczeństwie

Maciej Dębski, Warszawska Gazeta, nr 15, 9-15.074.2021 r.

Po co rządowi masowe testowanie ludzi na koronawirusa testami RT-PCR, a nie na przeciwciała? Odpowiedź wydaje się prosta. Gdyby przetestować całe społeczeństwo na przeciwciała (odejmując osoby zaszczepione), mogłoby okazać się, że skala pandemii jest dużo niższa, a co najmniej połowa populacji ma koronawirusa za sobą.

– To było do przewidzenia. Ostatnie tygodnie przed Wielkanocą układały się w dobrze już nam znany scenariusz. Najpierw opinie „ekspertów” o planowanej dacie szczytu epidemii koronawirusa w Polsce. Ponad miesiąc temu Polacy usłyszeli, że jeśli pandemii nie uda się zatrzymać, to szczyt zachorowań przypadnie jak raz na przełomie marca i kwietnia. To był pierwszy sygnał. Potem „medialne przekuci”, że „być może” „prawdopodobnie” „prawie na pewno”. Typowe budowanie napięcia. Potem stawiane głośno pytania, czy rząd zamknie kościoły. I oczywiście „lawinowy wzrost zakażeń” a także zapewnienia „ekspertów”, że jeszcze te dwa tygodnie, że musimy wytrzymać, by potem było normalnie. Dokładnie to samo słyszeliśmy w zeszłym roku. Karnie się podporządkowaliśmy. Nic to nie dało.

Z czym do nosa?

Obrazek znany nam od roku wygląda tak: jakiś „kosmita” okutany w skafander, maskę, przyłbicę i rękawice pakuje jakiemuś nieszczęśnikowi do gardła lub nosa długi patyk, pobierając w ten sposób wymaz. Tak wykonuje się test RT- -PCR. Mało kto jednak wie (oprócz oczywiście lekarzy), że podczas testu RT-PCR wykrywany jest nie cały materiał genetyczny wirusa, lecz kilka charakterystycznych fragmentów jego kodu. Żeby stwierdzić obecność koronawirusa, należy laboratoryjnie wzmocnić pobrany materiał pod kątem identyfikacji konkretnych sekwencji kodu RNA wirusa SARS-CoV-2, przy jednoczesnym pominięciu innych sekwencji. Oznacza to, że żeby stwierdzić obecność koronawirusa, pobrany został odpowiednio wzmocniony. W dodatku test RT-PCR wykrywa koronawirusa tylko w początkowym stadium. Później, nawet u osoby zakażonej, pozostanie niewykryty, chociaż chory będzie miał wszystkie objawy. Z tego powodu od dawna podnoszone są głosy (także lekarzy), że testy RT-PCR są zawodne i nie oddają prawdziwej skali zakażeń. Tymczasem testów jest wykonywanych coraz więcej.

Tajemnica testów

Trudno nie zauważyć, że gwałtowny wzrost zachorowań na COVID-19 nastąpił, gdy zwiększono liczbę testów. Tydzień przed świętami ogłoszono wręcz, że przetestować będzie mógł się każdy, dosłownie każdy chętny. Wystarczy założyć „profil zaufany” nawet „czasowo” czyli w zasadzie tylko po to, żeby się na test zapisać. W dodatku testy „ze skierowaniem z NFZ” wykonują także prywatne laboratoria analiz medycznych, przed którymi ustawiają się długie kolejki chętnych. W kolejkach stoją zazwyczaj ludzie młodzi lub ze średniej grupy wiekowej. Negatywny wynik testu to np. warunek konieczny, żeby wyskoczyć pod palmy, co promują od miesięcy rozmaici celebryci. Jeśli koszt wycieczki na taki Zanzibar wynosi 5 tys. zł (pierwsza z brzegu oferta jednego z biur podróży za 8 dni), to wiele osób na to stać. Wielu zapewne przetestowało się, żeby mieć pewność co do możliwości kontaktu z seniorami. Poza tym, jeśli można skorzystać z testu za darmo, to dlaczego nie? Oczywiście statystycznie rzecz ujmując – im więcej testów zostanie wykonanych, tym więcej przypadków zakażenia zostanie wykrytych. Na przykład 26 marca wykonano 107 713 testów na koronawirusa, stwierdzono 35143 zakażenia, przy czym należy brać pod uwagę, że to mogły być zakażenia wykazane po przeprowadzeniu testówz dnia poprzedniego (na wynik trzeba poczekać ok. doby). 29 marca pozytywny wynik testu otrzymało 16 965 zbadanych, czyli o połowę mniej niż przed wprowadzonymi obostrzeniami. Naprawdę Polacy mają uwierzyć, że dwa (weekendowe) dni obostrzeń zmniejszyły liczbę zakażeń o połowę?

Co z tego wynika?

Gdyby każda zakażona osoba lądowała w szpitalu, powyższe dane byłyby dramatyczne i rzeczywiście oznaczały całkowitą niewydolność służby zdrowia i to dosłownie w każdym kraju. Nie ma państwa, które udźwignęłoby ciężar leczenia tak wielkiej liczby chorych ludzi. Rzecz jednak w tym, że nawet pozytywny wynik testu nie przesądza o hospitalizacji ani tym bardziej o śmiertelności.

Pokazują to dobrze także najsmutniejsze dane – liczba zgonów. I tak np. w dniu 28 marca na COVID-19 według oficjalnych komunikatów zmarło 131 osób. Ile osób spośród tych 131 miało tzw. choroby współistniejące? Ile leczyło się na przewlekłe schorzenia obniżające odporność i stan organizmu? Ile spośród nich to byli seniorzy cierpiący na coś, co dziś nazywa się ładnie „syndromem kruchości”, a kiedyś po prostu starością? Rządowa strona alarmuje, że od początku pandemii na COVID-19 zmarły 51 884 osoby (dane na 28 marca). Nie podaje już (jak jeszcze rok temu), ile z nich miało „choroby współistniejące” które przyczyniły się do śmierci lub faktycznie były jej powodem. Dane te powinny być uwzględniane, żeby dać pełnię obrazu na temat rzeczywistej liczby zgonów spowodowanych pandemią. Ponad 50 tys. zmarłych to oczywiście bardzo dużo, ale… Według danych Głównego Urzędu Statystycznego w pierwszej połowie 2020 r. 84 571 tys. osób zmarło z powodu chorób krążenia. W tym samym czasie na raka zmarło 50 076 osób. Ilu ludzi zmarło i jeszcze umrze z powodu zamkniętych szpitali i ograniczonej opieki zdrowotnej?

Szpitalna łamigłówka

Ważna jest także kolejna kwestia: ilość osób hospitalizowanych. Jesteśmy codziennie straszeni informacjami o karetkach godzinami krążących od szpitala do szpitala z ciężko chorymi na kowid, o obłożeniu łóżek szpitalnych, o tym, że kończą się respiratory i jeszcze trochę, a służba zdrowia po prostu nie wytrzyma. Brzmi więcej niż apokaliptycznie i przeciętny Kowalski, słysząc o 30 tys. zakażonych dziennie, już widzi te hangary zapełnione łóżkami z ludźmi konającymi z braku tlenu albo przypomina sobie ubiegłoroczne obrazki z Bergamo z całymi kolumnami ciężarówek wywożących trumny, względnie z Nowego Jorku, gdzie „pogrzeby” odbywały się przez zasypanie „trumien” zbitych z płyt paździerzowych przez zwyczajną koparkę. Tymczasem wiceminister zdrowia Adam Kraska np. 29 marca w Polskim Radiu, mówiąc o czekających Polaków dwóch „ciężkich tygodniach”, podał, że w ciągu ostatniej doby poprzedzającej rozmowę do szpitali trafiło 800 osób, większość wymagająca podania tlenu. Czy 800 osób na 20 czy nawet 30 tys. zakażonych to dużo?

W całym kraju 29 marca do respiratorów podłączonych było 2 985 chorych na COVID-19. Ministerstwo Zdrowia podało, że wolnych pozostało 788 respiratorów. To oznacza, że w całej Polsce, w 91 szpitalach jednoimiennych dla kowidowców przeznaczono 3 773 respiratory. Czy można było więcej? Pewnie tak, ale pytanie o to należy skierować do rządu. Może, gdyby do Polski dotarły owe 1241 respiratory kupione przez Ministerstwo Zdrowia od handlarza bronią, sytuacja wyglądałaby nieco inaczej. Na razie nie ma ani respiratorów (skonfiskowanych 412 pod koniec marca stało jeszcze na terminalu cargo na Okęciu, nie nadając się do użytku), ani pieniędzy. Odpowiedzi na pytanie, dlaczego naród ma ponosić konsekwencje urzędniczej głupoty (i dobrze, jeśli tylko głupoty), nie ma.

Tymczasem fakty są takie, że większość zakażonych albo przechodzi koronawirusa w ogóle bezobjawowo (skoro potrzebny był test i to zwodniczy), albo spędza go w domach, zwalczając go paracetamolem.

Dlaczego nie?

Jest oczywiście sposób na wykrycie prawdziwej skali zakażeń. Wystarczy masowe wykonywanie testów na przeciwciała we krwi. Testy te są o wiele bardziej wiarygodne niż testy RT-PCR. Pokazują one, czy dana osoba przeszła już zakażanie koronawirusem, choćby bezobjawowo. Oddają też prawdziwą skalę zachorowań (i liczbę ozdrowieńców). Tą drogą poszły władze Szczuczyna, które pod koniec marca zaproponowały wszystkim chętnym mieszkańcom wykonanie testów na przeciwciała. Chętnych było mnóstwo. Już pierwsze dni badania wykazały, że ponad połowa z przebadanych przeciwciała miała, co oznacza, że przeszła koronawirusa, w większości „bezobjawowo” W szczuczyń- skim magistracie stwierdzono obecność przeciwciał u 21 z 24 przetestowanych pod tym kątem osób. Co ciekawe, podobne wyniki są stwierdzane także za granicą, wszędzie tam, gdzie miejscowe władze postawiły „odwrócić” badanie i sprawdzać nie zakażenia, tylko przeciwciała. Do podobnych wniosków dochodzą też naukowcy z kolejnych ośrodków akademickich na całym świecie.

Oczywiście to wszystko zmusza do postawienia pytania: po co rządowi masowe testowanie ludzi na koronawirusa testami RT-PCR, a nie na przeciwciała? Odpowiedź wydaje się prosta. Gdyby przetestować całe społeczeństwo na przeciwciała (odejmując osoby zaszczepione), mogłoby okazać się, że skala pandemii jest dużo niższa, a co najmniej połowa populacji ma koronawirusa za sobą. Teoretycznie to same korzyści: można byłoby szczepić tylko te osoby, które nie mają przeciwciał, co z automatu spowodowałoby bardziej racjonalne gospodarowanie szczepionkami. Rzecz jednak w tym, że wówczas mogłoby okazać się, że całe zamykanie gospodarki było i jest niepotrzebne, a całego kryzysu można było w znacznym stopniu uniknąć.

„Eksperci” od ideologii

To, że ani rząd, ani jego„eksperci” nie bardzo mają pojęcie, o czym mówią, najlepiej pokazują przykłady tych ostatnich. Wręcz klasykiem jest prof. Simon, któremu medycyna myli się chyba z ideologią. Pan profesor jednego dnia stanowczo domagał się zamykania cmentarzy jako potencjalnego źródła zakażeń, by zaraz potem stwierdzić, że manifestacje uliczne są bezpieczne. Podkreślić trzeba, że wg pana profesora bezpieczne są manifestacje „wściekłych macic” bo już np. uroczystości związane z Wielkanocą nie. Zapewne na wiadomość o organizowaniu np. drogi krzyżowej w Wielki Piątek pan profesor doznałby apopleksji. Dla prof. Simona pójście do kościoła „w czasie pandemii” to prymitywizm, zaściankowość i średniowiecze (sam określa siebie jako postępowego katolika). Pójście drzeć się w kwestii mordowania dzieci nienarodzonych – jest bezpieczne, obecność w kościele – jest dowodem na brak odpowiedzialności. Szarlataństwem jest twierdzenie, że zakażenie w kościele jest bardziej prawdopodobne niż w sklepie czy w kolejce do kasy, w której nikt nie przestrzega limitu jednej osoby na 5 m2 (nie mówiąc o 20 m2).

Bardzo znamienne jest, że wszyscy profosowie oświadczają, że „trzy dni z rzędu po 30 tys. zakażeń i system jest na granicy wydolności” (prof. Horban), chociaż liczba zakażonych nie przekłada się na liczbę hospitalizowanych. Komuś więc bardzo zależy, żeby doprowadzić do sytuacji paniki w społeczeństwie (a ta zawsze przełoży się na sytuację gospodarki i indeksy giełdowe). Być może w grę wchodzą też osobiste ambicje lekarzy (trudno po roku udawania autorytetu powiedzieć „Wiem, że nic nie wiem”). Co więcej – ci najbardziej medialni często nie są wirusologami. Aktywny w sieci dr Fijołek jest reumatologiem. Dr Sutkowski – lekarzem medycyny rodzinnej. A jednak „robią” za ekspertów, w przeciwieństwie do profesorów medycyny z wieloletnim doświadczeniem, wykazujących absurdy powyższych sytuacji. Ciekawe, dlaczego?

Jeśli w kościołach może przebywać jedna osoba na 20 m2, to dlaczego podobne limity nie obowiązują w warszawskich tramwajach? Przecież podróż przez pół miasta też trwa z godzinę. Czy zamknięcie kościołów rzeczywiście ma więc chronić ludzi, czy jest po prostu częścią większej gry? Jeśli szczepionki chronią przed zakażeniem, dlaczego seniorom zamyka się kościoły w najważniejsze dni w roku? Przecież się nie zakażą, ani nikogo nie zakażą. A jeśli szczepionki nie chronią, to po co cały ten cyrk? Stanie w kolejce do laboratorium jest bezpieczne, ale pójście na zakupy na osiedlowy bazarek już nie? Przed czym ma chronić maseczka, jeśli np. w parku czy na ulicy nie ma przechodniów? Dlaczego lewackie zgromadzenia publiczne są „bezpieczne”, ale te o charakterze religijnym już nie są? I w końcu: czy ktoś tu robi z nas zbiorowo głupków? Na te pytania od roku nikt nie udzielił odpowiedzi. Czy ją w końcu usłyszymy?

Opracował: Leon Baranowski, Buenos Aires – Argentyna