Syfon z bazaru Różyckiego

Krzysztof Masłoń, DoRzeczy, nr 14, 6-11.04.2021 r.

Dzieje warszawskiego bazaru pokazują, że warto to miejsce ocalić

Opowieści bazarowe są proste, bezpośrednie i zbytnim sensem nie grzeszą. Jednak według Marka Nowakowskiego, naszego kapitana, sens jakiegoś epizodu nie tkwi w środku jak pestka, lecz otacza z zewnątrz opowieść, która rzuca nań światło” – powiada Marek Miller, autor bezcennej wręcz książki o bazarze Różyckiego, której pierwszy tom ukazał się w 2018 r., a drugi i trzeci (łącznie) w ostatnich dniach. Miller nieprzypadkowo używa liczby mnogiej, dopuszczając do współautorstwa całą masę osób, głównie studentów z Laboratorium Reportażu Wydziału Dziennikarstwa, Informacji i Bibliologii Uniwersytetu Warszawskiego, współtwórców dzieła, nad którym Laboratorium pracuje od ponad 10 lat. Marek Miller, jak pisze, jest dyrygentem i reżyserem tej powieści (bo tak nazywa „Co dzień świeży pieniądz, czyli dzieje bazaru Różyckiego”), jego imiennik, śp. Marek Nowakowski, był jej patronem.

O tym, że lektura tych wspaniale zilustrowanych tomów jest smakowita, nie trzeba przekonywać żadnego warszawiaka (nie warszawianina, bo tak się w stolicy nie mówiło). Oczywiście jest smakowita nie tylko ze względu na kuchnię Różyca, choć niepodobna od niej nie zacząć. Najważniejsze w kuchni tej były niepowtarzalne pyzy, ale i – na co zwróciłem uwagę – pączki od Gajewskiego. Sam oczywiście mieszkając na Woli – choć pierwsze lata życia spędziłem na Jagiellońskiej, pięć minut od bazaru – przedkładałem nad inne pączki – od Zagoździńskiego, absolutnie bezkonkurencyjne dzisiaj, ale w swoim czasie rzeczywiście rywalizujące, a może i przegrywające jeszcze z tymi od Gajewskiego czy Bliklego. W sumie bazarowe smaki jak najbardziej dosłownie wpisują się w tę wyjątkową opowieść.

Hanna Suska, ważna postać tej oralnej powieści, podaje przepis: „Robię tak. Obieram kartofle, ze dwa kilo, jak na cztery osoby, potem gotuję i część mielę przez maszynkę. Do starych dodaję całe kartofle rękami, broń Boże łyżką, wyrabiam. Na samym końcu dodaję ćwierć kilo mąki. Musi być ziemniaczana, bo inaczej pyzy gumowy smak mają. Potem ciasto trzeba znowu wyrobić.

– Ale pyzy są okrągłe…

– A bo w rękach ciasto na okrągłe kulki kręcę. Dokładnie, żeby grudek nie było, bo pyzy z grudkami to rzecz najgorsza. Wrzucam je na gotującą, osoloną wodę, a jak gotowe, to okrasę dodaję – cebulkę czy słoninę. I tyle. Gotuję w domu, a pyzy przynoszę na bazar, bo. blisko tu mieszkam. Stoję już od 7 rano”.

MIĘKKIE GRZYBKI W ŚMIETANIE

Starzy mieszkańcy stolicy zapytani o to, co było najbardziej charakterystyczne, co rzucało się w oczy przy wejściu na bazar, odpowiadali: „Nie w oczy, a w uszy”. Legendarnego siedmiometrowego syfonu, niebieskiego ze srebrnym czubem, symbolu tego miejsca odl901 r. do ok 1935 r., nikt już wprawdzie nie pamięta, nie widział go na własne oczy, jedynie na staiych pocztówkach i zdjęciach, ale język Różyca wciąż jeszcze słyszymy.

Sergiusz Grudkowski tak go przywoływał: „Żeby zachęcić kupujących, handlarze wykrzykiwali na bazarze różnorodne hasła:

»Afrykańskie ziele faraona na miłość w księżycową noc!«;

»Na wszystkie ludzkie boleści: maść na wyprostowanie kręgosłupa i szyi!«;

»Na powiększenie soczystych piersi!«

»Kastet metalowy na prawą rękie!« [takie żelastwo do bicia się);

»Ostrzenie zagranicznych brzytew i widelców do solonych śledzi z dębowej beczki!«;

»Uniwersalny proszek zapachowy na odpędzenie szczurów, złodziei i koma- rów!«;

»Hiszpańskie muszki dla kawalerów na szybką miłość wieczorową!«;

»Reperacja skarpetek męskich!« (Wyjmował taki skarpetę, a drugi wyciągał łatkę, smarował klejem naokoło, przystawiał, młoteczkiem przybijał i nie trzeba było cerować. Gratisowo dodawał biały proszek do butów, żeby skrzypiały);

»Miękkie grzybki w śmietanie i kwaszone ogórki na ślubną zakąskie!«;

»Horoskop na całe szczęśliwe życie do raj u

Kopalnią wiedzy w tym zakresie okazuje się znany muzyk warszawski, Stanisław Wielanek: „Powiedziałbym, że szczególny był nie tylko język – jak ulyca, stolyca, lyst, ale ta charaktemość. Mnie to zawsze interesowały powiedzonka.

Ja do dziś mówię, jak wchodzę na Koło – »Cieszcie się kupcy, bo przyszli głupcy«.

Ja zacząłem te powiedzonka zbierać, np. spisywać toasty. Najbardziej podoba mi się toast »Piję do ciebie suficie, boś ty nie pił całe życie«. Okupacyjny był toast

– »Ile jest w drabinie szczebli, ile Hitler nakradł mebli, ile szkopów leży w grobie, tyle zdrowia życzę tobie». Albo »Co ci życzyć, drogi wuju, czy ci śpiewać, czy ci grać, żyj nam w zdrowiu drogi wujku, k… twoja w dupę mać«. Himilsbach miał takie powiedzenie na temat picia wódki, że wprowadza element baśniowości w szarą rzeczywistość”.

Co jeszcze? Na przykład „»Kukurydza źródłem jest radości, daje zdrowie, wzmacnia kości«.

Ciotka mojej żony handlowała na bazarze, ale zmarła niedawno. Ona miała praskie powiedzenie »Co to za chłopy dzisiaj, troki od kaleson. Przed wojną jak chłop pierdnął, to mu się dwa tygodnie jajca bujały«.

»Lody, lody, jedno jajko, kubeł wody«.

I każdy, kto tam coś sprzedawał, to cały czas nawijał tym językiem. Jeszcze w czasie’okupacji »Szmaty, krawaty, bomby, miny, karabiny«.

Ta cała gwara jest wymieszana, dużo słów wprowadzili Żydzi – jak ferajna, dintojra.

Jak mój ojciec żył, to śpiewał »Dzisiaj u nas szabes, jutro będą kuczki, wlazł tata na mamę, pokazuje sztuczki«”.

SWOI I OBCY

Żydzi to wielki temat bazaru. W swoich początkach był to bazar żydowski. Od końca XIX w. do 1940 r. Praga była drugim co do wielkości – po Dzielnicy Północnej i Nalewkach – skupiskiem warszawskich Żydów.

W latach 30. XX w. społeczność ta stanowiła 45-50 proc. ogółu mieszkańców kwartału zabudowy okalającej bazar Różyckiego: Targowej, Brzeskiej i Ząbkowskiej nazywanej „praskimi Nalewkami”. Kwitł tu handel, a także żydowskie życie religijne.

I Naturalnie najciekawsze jest to, co najdawniejsze. Ale z pamięcią należy uważać, ze świadectwami mówionymi, a i drukowanymi także. Na przykład założycielowi bazaru, Julianowi Różyckiemu (1833-1919), również właścicielowi znanych składów aptecznych, w pierwszym tomie „Co dzień świeży pieniądz” przypisano żydowskie pochodzenie, z rodziny Rozenblumów. Teraz, w zakończeniu tomu drugiego, czytamy list Zdzisława Różyckiego, prawnuka Juliana, który dementuje tę i podobne wiadomości na temat swoich przodków: „[…] nieprawdziwe są informacje o pochodzeniu Juliana podawane w różnych opracowaniach; że był bratankiem gen. Edmunda Różyckiego; pochodził z żydowskiej inteligenckiej lub rzemieślniczej rodziny Rozenblumów, która […] zmieniła wiarę; był rodzinnie powiązany z łódzkimi finansistami Goldfederami; miał bliskie pokrewieństwo z rodziną Różyckich, która posiadała nieruchomości na terenie żoliborskiej Cytadeli. […]

Prawdą jest, że Julian potrafił powiązać swoje interesy z interesami żydowskich mieszkańców Pragi. Swoim szlachetnym postępowaniem potrafił zjednać sobie ich sympatię i uzyskać miano »żydowskiego króla Pragi«. Trzeba przyznać, że jego rzekomo żydowskie pochodzenie dobrze się w atmosferę Pragi wpisywało. Dla niektórych opracowań ujawnienie tej nieprawdy może okazać się teraz niewygodne”.

Może tak, może nie. Julian Różycki aktywnie działał na rzecz społeczności żydowskiej, co podkreślano, ale przecież nie tylko na jej rzecz. Wspomógł budowę praskiego szpitala Najświętszej Marii Panny, zorganizował bezpłatną czytelnię, uzyskał zgodę władz carskich na otwarcie na Pradze gimnazjum (późniejszego Władysława IV]. Różyckiemu też zawdzięczała Praga pierwszą fabrykę wód mineralnych, udział w budowie kolei Mareckiej, no i, najważniejsze – założenie bazaru.

A bazar żydowski? Jego definitywny koniec nastąpił w 1940 r., gdy hitlerowcy utworzyli getto. Wtedy Żydzi zniknęli z Targowej, Ząbkowskiej i Brzeskiej. Wcześniej mieli w tym miejscu dobre lata, nawet takie, gdy goje mogli handlować tylko „z ręki”, bo stragany były wyłącznie żydowskie.

Znakomity śpiewak, Wiesław Ochman, opowiadał: „Pochodzę z ulicy Ząbkowskiej na wprost Nieporęckiej, gdzie urodziłem się w roku 1937.

Żydzi mieszkali obok mnie, na Korsaka. Pamiętam, że kiedy szli Ząbkowską w kolumnie prowadzonej przez Niemców, to myśmy rzucali im jedzenie, choć żandarmi krzyczeli, że nie wolno. Mama z sąsiadkami ubolewały nad tym, co się z Żydami stało, bo to byli nasi sąsiedzi. To nie byli bogaci Żydzi, to była biedota.

Podział Żydzi – Polacy w tamtych stronach w ogóle był problematyczny. Złodzieje, na przykład, dzielili się na swoich i obcych. »Swoi – wiadomo, ci, co tam mieszkali, nieswoi – to cała reszta«. Tadeusz Szurek opowiadał: »Panie tramwajarz, poczekaj pan« – mówił Żyd do mojego ojca. »Ja mam dla pana garnitu- rek. Specjalnie on tu czekał na pańskiego syna«.

Więc przymiarka wyglądała w ten sposób, że Żyd stawiał delikwenta przed lustrem. Z tyłu pociągał za marynarkę, tu pogłaskał, tam pogłaskał. »Widzisz pan, jak pasuje?«.

Potem odwracał klienta i ta sama historia z tyłem. A że był za długi? To na wyrost, bo zwykle chłopak rośnie. Jak sprzedawca zaproponował ojcu cenę, to tata dawał połowę. Oczywiście wybuchały krzyki, zaklinanie się na żonę, na dzieci. Kończyło się tak na 60 procentach ceny wywoławczej i towar sprzedawano. Zresztą, jakby przyszedł kupujący i gdyby zapłacił tyle, ile kupiec chciał, to byłaby to podejrzana transakcja”.

WARSZAWA PATRZY!

Ta bazarowa opowieść ma swoich bohaterów, niektórych sprzed wojny, innych z pierwszych lat powojennych. Czasem jest z nimi kłopot, jak z osławionym Wickiem Andruszkiewiczem prowadzącym knajpę Schron u Marynarza. Bo też niemal każdy, kto go raz widział, musiał choć kilka słów mu poświęcić.

I tu zaczynają się schody. Bo jak orzec, czy ważył on 120,200, a może i więcej kilogramów? Wagę niewątpliwie miał słuszną, co potwierdzają fotografie. Ale jaki był pomiar wagi, gdy na niej stawał? A może nie stawał nigdy, grunt, że opowiadał jak nikt, a tatara przyrządzał tak, że jak ktoś go posmakował, gdzie indziej już tej zakąski nie zamawiał.

„Ludzie” Marka Millera pozwalali wspomnieniom snutym przez swoich rozmówców płynąć swobodnie. W przeciwnym razie musieliby weryfikować wszystko, drobiazgi także. Znalazłem, na przykład, taką opinię pana Bogusia, kupca, który rozwinął się na temat Janusza Laskowskiego – cytuję – „»Kolorowe jarmarki« to tylko jedna jego piosenka. Reszta utworów to warszawskie szlagiery, które zostały przez niego wylansowane tu, na bazarze”. To nieprawda, Laskowski był chłopakiem z Białostocczyzny, a właściwie z Białorusi, śpiewał o Augustowie „Beatę”, „Żółty jesienny liść” robiący furorę głównie w zakładach karnych, a nie piosenki warszawskie. Owszem, stylistycznie był z bazaru, ale bardziej z tego z Jurowieckiej w Białymstoku niż z Targowej. A o zetknięciu z piosenkami Laskowskiego ciekawie opowiada Zbigniew Hołdys: „Można powiedzieć, że tamtego dnia »spadłem z krzesła«. Dotarło do mnie, że istnieje inna kultura, której w ogóle nie znam. I to kultura dominująca tak naprawdę. Po dziś dzień ewoluuje i jej odmiany funkcjonują. Nadal mamy takie swego rodzaju »dwa światy«. Tamto odkrycie było dla mnie fascynujące. Kupiłem wtedy chyba z 10 tych pocztówek, żeby posłuchać, co to jest, o co w tym chodzi. Wśród nagrań znalazłem m.in. piosenki więzienne. »Przyleciał do mnie na kraty, biały gołąbek skrzydlaty spojrzał na nędzne me szaty i odleciał w siną dal«. Zostałem sprowadzony do parteru! To doznanie otworzyło mi oczy. Początkowo nie mogłem »dogadać się« z tą sytuacją. Wcześniej sądziłem, że muzyka, jakiej słucham ja i znajomi z mojego szkolnego środowiska, była najważniejsza na świecie. Tymczasem okazało się, że są ludzie, którzy nie mają takich aspiracji. Chcą wyglądać tak, jak wyglądają – po prasku (a to też jest do dziś trochę różniąca się od reszty świata moda) i chcą mówić swoim językiem”.

Prawdziwym dzieckiem Warszawy i ulubieńcem bazaru był za to z pewnością Antoni Kolczyński, świetny bokser, przedwojenny mistrz Europy, zwycięzca (przez nokaut!) sławnego Jamesa O’Malleya w Chicago, w meczu pięściarskim Ameryka – Europa, którego był największą gwiazdą. Po wojnie nie wrócił już do dawnej formy, choć czterokrotnie zdobył jeszcze mistrzostwo Polski. A najsławniejszą walkę, ze znakomitym Węgrem Laszló Pappem, stoczył w 1950 r. Tak wspominał ją Bohdan Tomaszewski:

„Przy szóstym czy siódmym upadku Polaka raptem pojedynczy, rozdzierający okrzyk z Sali: – »Kolka«! Warszawa patrzy! Za Warszawę! »Kolka«!

Biedna, wynędzniała Warszawa schyłku lat czterdziestych. Dlaczego za Warszawę? Przecież z Węgrem, a nie z Niemcem walczy? Bije się z bratankiem, a nie z wrogiem.

Dosłyszał. Trzecia, niezapomniana runda »Kolki«! Jest w bezustannym ataku. Zasypuje gradem ciosów zaskoczonego Pappa. Triumfalny ryk warszawskiej widowni. Ostatnie sekundy. Finisz Polaka przybiera na sile. Ryk, lawina ciosów. Mistrz olimpijski słania się, chroni w narożniku za podwójną gardą. Tak zastaje go ostatni gong.

Jeszcze kilka sekund, a przegrałby przez nokaut. A tak wygrał na punkty.

Huragan braw po ogłoszeniu werdyktu. Werdykt dla widowni tym razem był nieważny.

Zobaczyła po raz ostatni, jak umie walczyć »Kolka«”.

Przeżył tylko 47 lat, powaliła go gorzała. Na bazarze i w jego okolicach spędził pół życia. Na grze w trzy karty także. W jego ostatniej drodze na Bródnie towarzyszyło mu, bez przesady, całe miasto.

SADYZM I OKUPACJA

Nie wszystko, co wyczytałem w „Co dzień świeży pieniądz”, budziło moje wzruszenie, a jeśli poruszało emocje, to może niekoniecznie takie, jakich bym sobie życzył. Boleśnie odczułem, na przykład, prześliźnięcie się w książce nad powstaniem warszawskim i jego skutkami. Na Pradze, wbrew utrzymującym się długo opiniom, w sierpniu 1944 r. także walczono. A po wejściu Sowietów na Pragę AK-owców wybrano i wywieziono, tak jak dziadka mojej żony, do Kazachstanu, Nie wiem, czy wchodząc do wagonu, śpiewał „Bogurodzicę”, jak w „Pierścionku z orłem w koronie” Wajdy, nie podejrzewam, ale z obozu wrócił nieprędko i schorowany. Jedna jego córka zginęła w powstaniu na lewym brzegu Wisły, druga przepłynęła rzekę, by dostać się w łapy Sowietów i trafić na zamek w Lublinie, skąd szczęśliwie udało się ją wydobyć. Ba, ojca żony, który był w „Szarych Szeregach”, też szukano, chłopak wcześniej jednak ukrył się na wsi. No więc takich historii brakuje, bo opowiadania, z których wynika, że konspiracja była śladowa, a najbardziej zasłużył się Wicuś handlujący z Niemcami i kupujący od nich broń, są mało przekonujące.

Ale perspektywa bazaru była jedyną w swoim rodzaju. Specyfikę swoją zachował i po wojnie, w zupełnie zmienionych warunkach. Barbara Borysiuk cofa się w czasie: „Chodziły specjalne komisje i prześladowały ludzi, wysyłali do obozu do Mielęcina.

O tym nikt nie mówi, ile tam osób życie zakończyło. Jak złapali kogoś w dzień bezmięsny, to otwierali jatkę, mięso wyprzedawali po cenie, a właściciela do obozu”.

Zygmunt Pągowski, kupiec: „Dwa obozy przeżyłem. Raz mnie złapali Niemcy i wywieźli do Mauthausen, a potem Polacy. Nie chcę tego opowiadać”.

Mieczysław Przyjemski: „Przyjeżdżamy [do Mielęcina], a tu klawiszy więcej jak nas. Szum, krzyk. A to już nie były żarty. Poniemieckie baraki obozu dla młodocianych i terror faszystowski. Sadyzm i okupacja”.

Marek Nowakowski, który w swoich opowiadaniach uwiecznił bazar (podobnie jak na swój sposób Hłaśko i Tyrmand), dokonał jakże ważnego porównania: „W czasach stalinowskich na bazarze obowiązywały jeszcze przedwojenne zasady. Istniał silny obóz przedwojennych ludzi. Między nimi istniała głęboka solidarność, bardziej podporządkowywali się zasadom. Panowało większe poczucie antykomunizmu, oni widzieli, co się święci, jak rzeczywistość się zmienia po 1945 roku na ich niekorzyść. Panowało rozeznanie polityczne większe niż wśród inteligencji. Ludzie bazaru to byli ludzie prości, elementarni, osadzeni na korzeniach. Inteligencja zaczęła tłumaczyć sobie socjalizm, zaczęła go sobie przyswajać. Bardziej dała dupy niż ludzie z przedmieścia. Ten świat inteligencji pozostał światem z kreacji. Krył się za nim specyficzny rodzaj niepewności i fałszu. Marzec 1953. Umiera Stalin. Na bazarze Różyckiego nie ma ani żałoby, ani radości z powodu jego śmierci”.

Anna Filipowicz, kupcowa: „Po październiku 56 roku następują kolejne gromkie pomruki Urzędu Skarbowego. Wszystko po raz kolejny wraca do tak zwanej normy. Zaczynają się domiary, brak przydziałów na podstawowe surowce. Znowu trzeba zdobywać wiele rzeczy »na lewo«. Zaczynają się naloty milicji”.

26 września 1957 r.: Warszawski Zespół do spraw Zwalczania Spekulacji i Nadużyć Gospodarczych organizuje wielką obławę na „spekulantów” na bazarze Różyckiego. Bierze w niej udział ok. 700 milicjantów i pracowników instytucji kontrolnych.

CIĄGŁOŚĆ DUCHA

I znów oddajmy głos Markowi Nowakowskiemu: „Zawsze ciekawili mnie ludzie, którzy nie zostali tak do końca podporządkowani. Którzy byli na swój sposób wolni, suwerenni.

Bazar wydawał mi się krainą ludzkiej suwerenności. Każdy miał tu swój interes, niepodporządkowany żadnemu innemu interesowi”.

Ludzie tu handlowali, obchodzili prawo, dorabiali się fortun i spadali na dno. Ale byli niepowtarzalni, we wszystkim, co robili. Opowiada ksiądz Bogusław Kowalski: „Kłaniają się z daleka. Dzisiaj ludzie idą na skróty, zwykle mówią »Szczęść Boże«, a na Brzeskiej mówią często »Niech będzie pochwalony Jezus Chiystus«.

Ksiądz Mikulski pewnie by opowiadał o tym, jak organizowaliśmy procesje na Brzeskiej, jak całowali krzyż. Pamiętam, że ktoś z nich zadał takie pytanie

– »Przepraszam, czy mogę ucałować relikwie?«.

Na ogół nie daję tym pijaczkom, menelom, ale raz musiałem dać. Wiedziałem, że daję na piwo wbrew sobie, ale tekst, jaki usłyszałem pod swoim adresem, po prostu mnie rozbroił. Profesor Polskiej Akademii Nauk by tego nie wymyślił. »Szlachetna duszo o potężnym umyśle, nie wsparłbyś potrzebującego?«.

Kiedyś szedłem Brzeską bez sutanny.

I zbliża się do mnie jeden taki, który kojarzył mnie z kościoła. I tak patrzy na twarz – zgadza się, ale widzę, że czegoś mu brakuje, nie ma sutanny. I tak zawahał się i w pewnym momencie »Aaaaa, witaj mistrzu kropidła«. To są poeci, ja opowiedziałem to księdzu arcybiskupowi, to i on mnie poczęstował historią, jak szedł tu z kurii do siebie. Praga, Floriańska. Ale styl bazaru. Arcybiskup mówi tak – Idę w sutannie, naprzeciwko mnie pijany, bałem się, że coś mi przykrego powie. Bujnął się na nogach, zrobił znak victorii i do mnie: »Kaaaaaróluj nam Chryste!«”.

Marek Nowakowski wspominał: „W dzieciństwie chętnie podążałem na Pragę: biedną, szemraną, pełną starych kamienic, ruder, zaułków, przechodnich bram. Byłem ciekawy świata. Chciałem poczuć życie. Na lewym brzegu Wisły wszystko było zniszczone. Stare Miasto leżało w gruzach, ale na Pradze ocalały stare kamienice. Wojna zniszczyła miasto, ale nie zniszczyła ludzi, ludzie byli i bazar funkcjonował. Stał się i moim światem. Poznawanie Różyckiego było ważnym etapem w moim życiu. To było wspaniałe uczucie – bazar promieniował w tym szarym warszawskim świecie. Rozlewał się na ulice Targową, Ząbkowską, Brzeską, ludźmi, ich działaniami, rozmowami, interesami w bramach. Spotykałem tam przedstawicieli wielu różnych zawodów, grup społecznych, środowisk i to powodowało u mnie ferment. Dziś powstały na Pradze wielkie centra handlowe, hipermarkety, ale są jeszcze ludzie, którzy cenią bezpośredni kontakt człowieka z człowiekiem. Są jeszcze ludzie tęskniący za bazarem, tęskniący za życiem”.

Puentę znalazłem w słowach Karola Bulskiego: „Oczywiście, że chodzi o to, żeby ten bazar ocalić. I też nie jest prawdą, że ludzie dzisiaj nie potrzebują bazaru, że wolą centra handlowe, a bazar jest czymś przestarzałym.

Bazar Różyckiego ma potencjał, żeby istnieć i żeby mógł się tu folklor praski sprzęgać z handlem. To może współistnieć i wzmacniać się wzajemnie. Teraz to wszystko jest w śpiączce. Wiadomo, że kupcy, którzy dzisiaj sprzedają na bazarze, to nie są rekiny biznesu, którzy by nagle wymyślili coś wielkiego. Jednak jest ciągłość pewnego ducha, pewnego sposobu bycia, pewnych tradycji handlowania. I to jest wartością. Potrzebni są sensowni ludzie, którzy będą to rozumieli i pomogą to wszystko podtrzymać bez wyrywania z korzeniami, w imię modernizacji i przemiany tego, co zostało. Bazar jako bazar jest wartością samą w sobie”.

PS. Jeśli kogoś z Czytelników tego tekstu zainteresuje albumowa edycja pracy „Co dzień świeży pieniądz, czyli dzieje bazaru Różyckiego”, proszę wstukać w komputer adres: bazar-rozyckiego.pl. Wizytę w księgarni można sobie darować, tam się tej naprawdę wyjątkowej dwutomowej książki nie znajdzie.

Opracował: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych