Fałszywa epidemia

Mariusz Błochowiak, DoRzeczy, nr 32, 3-9.08.2020 r.

Nie ma epidemii ani pandemii koronawirusa. Ani w Polsce, ani w żadnym innym kraju – przekonuje część naukowców

Chociaż niektóre rejony świata mają większe problemy niż inne w sprawie COVID-19, nie wynika to z większej śmiertelności koronawirusa jako takiego, ale z dodatkowych czynników, „podłoża”, na które natrafia wirus, np. dużej liczby zakażeń szpitalnych, złego stanu służby zdrowia, paniki, struktury wiekowej społeczeństwa, stanu zdrowia populacji itp. Poza tym dochodzi do fałszowania (zawyżania] statystyk poprzez przypisywanie zgonów z powodu koronawirusa, jeśli test był pozytywny.

A testy są zupełnie niewiarygodne, bo nie jest zwalidowane (sprawdzone naukowo], co rzeczywiście badają.

Myślę, że ta kwestia stanie się jasna po lekturze chyba pierwszej, merytorycznej, opierającej się na danych naukowych książki na polskim rynku „Fałszywa pandemia. Krytyka naukowców i lekarzy”. Zdaję sobie sprawę, że teza o braku pandemii może brzmieć dla niektórych zupełnie niewiarygodnie i rodzić dysonans poznawczy, ale każdy powinien zadać sobie pytanie, czy wierzy niezależnym i odważnym naukowcom, pomiędzy którymi są również światowej klasy specjaliści, i przedstawianym przez nich publikowanym danym naukowym, czy rządowi, politykom i ich anonimowym „ekspertom”.

FAŁSZYWA EPIDEMIA ŚWIŃSKIEJ GRYPY

Tak zwana pandemia koronawirusa to jeden wielki przekręt, który zresztą już widzieliśmy mniej więcej dekadę temu podczas tzw. świńskiej grypy, kiedy to WHO ogłosiła pandemię szóstego stopnia. Była to skandaliczna decyzja z uwagi na brak rzeczywistego zagrożenia. Jakiś czas później wyszło na jaw, że była to jedna „z najłagodniejszych fal grypy w historii” (dr med. Wolfgang Wodarg).

Powołano wówczas komisję śledczą przy Radzie Europy, której przewodniczącym został lekarz i polityk Wolfgang Wodarg. Jak ustalono podczas śledztwa, pod wpływem skorumpowanych uczonych zmieniono wówczas definicję pandemii.

Tak relacjonuje to dr Wodarg: „Niezliczeni profesorowie zasiadający w tych gremiach, reprezentujący sprzeczne interesy, po prostu zmienili definicję pandemii. Wcześniej pandemią nazywano zaraźliwą chorobę z wysoką liczbą zgonów, a tu nagle do jej stwierdzenia wystarczy już tylko fakt, że wirus rozprzestrzenia się po całym świecie. A przecież to, przy naszej dzisiejszej globalnej mobilności, dzieje się każdego roku”.

Ponadto rządy niektórych państw zawarły porozumienia z firmami farmaceutycznymi, że jeśli WHO ogłosi pandemię szóstego stopnia, wówczas będą one zobowiązane do zakupu m.in. ich szczepionek. Dziwnym trafem presja na szczepienia wywierana jest również w przypadku SARS-CoV-2.

ŚMIERTELNOŚĆ NA POZIOMIE GRYPY

Śmiertelność danego wirusa określa się jako stosunek liczby zgonów do liczby wszystkich zakażonych tym wirusem.

Z badań naukowych wynika, że śmiertelność wirusa SARS-CoV-2 utrzymuje się na poziomie grypy sezonowej i to wcale nie tej najgorszej, z którą mieliśmy do czynienia np. w 2018 r. Śmiertelność SARS-CoV-2 sytuuje się na poziomie 0,02-0,4 proc. (prof. med. John Ioannidis). Dla zobrazowania sytuacji posłużę się niemieckimi statystykami.

Śmiertelność w normalnym sezonie grypowym w Niemczech utrzymuje się na poziomie 0,1-0,2 proc. Jednak czasami występują cięższe fale grypy.

I tak w sezonie 1995/1996 w Niemczech z powodu grypy zmarło ponad 30 tys. ludzi, natomiast w sezonach 2002/2003 i 2004/2005 było 15 tys. zgonów z tego powodu. Nie tak dawno, bo w sezonie 2017/2018, zmarło tam ok. 25 tys. ludzi na grypę, co oznacza śmiertelność „znacznie wyższą niż 1 proc.!” (prof. med. Sucharit Bhakdi). Pomimo daleko większej śmiertelności w tamtym sezonie w porównaniu z SARS-CoV-2 nie wprowadzono żadnych obostrzeń i media też się tym tematem nie interesowały.

„Epidemii’’ SARS-CoV-2 przypisuje się w Niemczech „jedynie” ok. 9 tys. zgonów, co jest najprawdopodobniej przeszacowane z uwagi na to, że śmierć „z powodu” koronawirusa klasyfikuje się często 1 nieprawidłowo, fałszując tym samym dane, osobom, które miały jedną poważną chorobę czy nawet kilka mogących być rzeczywistą przyczyną zgonu.

W Polsce w 2020 r. fala okresowych zgonów przypadających na sezon zimowy była mniejsza niż w latach 2018-2019. Rok 2018 przyniósł znacznie więcej zgonów niż lata następne, a zgony z przypisanym SARS-CoV-2 są statystycznie niezauważalne (Paweł Klimczewski).

BADANIA IGNOROWANE

Można życzliwie założyć, że polski rząd ze swoimi „ekspertami” wystraszył się na początku i uznał, że możemy mieć do czynienia z prawdziwą pandemią. Dmuchając na zimne, wprowadził obostrzenia. Pierwsze restrykcje pojawiły się w naszym kraju 12 marca, a 24 marca wprowadzono stan epidemii i masową kwarantannę.

Tymczasem już 19 marca pojawiły się francuskie badania naukowe o znamiennym tytule „SARS-CoV-2: fear versus data” („SARS-CoV-2: strach kontra dane”), w których badano dwie grupy pacjentów chorych na drogi oddechowe pod kątem obecności czterech zwykłych koronawirusów w porównaniu z SARS-CoV-2. Nie rozróżniano, czy ktoś umarł z powodu któregoś z koronawirusów, czy stwierdzono jedynie jego obecność (co oznacza, że nie był przyczyną śmierci). Uczeni doszli do wniosku, że nie było żadnej znaczącej różnicy w obu grupach, jeśli chodzi o liczbę zmarłych. A zatem nie miało znaczenia, czy ktoś miał normalnego koronawirusa, którym do tej pory nikt się nie interesował, czy nowego „medialnego” wirusa SARS-CoV-2. Żadne późniejsze badanie nie zaprzeczyło tym wynikom.

Czy rządowi „eksperci” nie wiedzieli o tych badaniach? Czy może wiedzieli, ale dla swoich celów rząd postanowił nadal udawać, że mamy do czynienia z bardzo groźnym wirusem, i trzymać ludzi w nieświadomości, powodując jako skutki uboczne obostrzeń straty na zdrowiu, życiu oraz straty gospodarcze?

Tymczasem 17 kwietnia pojawiła się kolejna publikacja epidemiologa prof. Johna Ioannidisa, która miała na celu oszacowanie liczby osób zainfekowanych SARS-CoV-2 w hrabstwie Santa Clara w USA i na tej podstawie wyznaczenie śmiertelności tego wirusa. Okazało się, że jest ona na poziomie grypy sezonowej.

19 maja pojawiła się kolejna publikacja naukowa tego samego autora, w której przeanalizował aż 12 badań (co oznacza, że ustawicznie pojawiały się nowe, kluczowe publikacje naukowe) pod kątem określenia śmiertelności SARS-CoV-2, która okazała się sytuować w przedziale 0,02-0,4 proc., czyli na poziomie grypy sezonowej.

Kolejne badania potwierdzały uzyskane wcześniej wyniki. Jednak nasz rząd i jego „eksperci” nic sobie z tego nie robili i do dziś udają, że mamy do czynienia z groźnym wirusem, traktując ludzi jak swoją własność, z którą można robić, co się chce, według własnego widzimisię. Zupełnie idiotyczny i niepoparty naukowo jako mający zmniejszyć rozprzestrzenianie się wirusa jest nakaz noszenia masek przez całe społeczeństwo.

W niemieckim biuletynie epidemiologicznym nr 17 opublikowanym przez Instytut Roberta Kocha 15 kwietnia przedstawiono, jak zmienia się w czasie tzw. bazowa liczba reprodukcyjna dla Niemiec.

Jest ona miarą tego, jak rozwija się epidemia, a dokładniej ile osób średnio zakaża jedna osoba. Jeśli epidemia wygasa, to wartość tej liczby spada poniżej 1.1

W okolicy 23 marca liczba ta spadła do tej właśnie wartości, czyli był to koniec lub początek końca „wielkiej epidemii”.

Przypominam, że w Polsce 24 marca wprowadzono stan epidemiologiczny i masową kwarantannę, a później narzucono noszenie masek oraz zakaz wychodzenia nawet do lasu (akurat w Niemczech zalecano w tym czasie spacery po lesie) i różne inne formy utrudniające ludziom codzienne życie.

Tymczasem było już po epidemii. Wszystkie te środki, cały ten lockdown nie miał najmniejszego sensu, bo już było za późno (on oczywiście i tak nie miał sensu, podobnie jak nie ma sensu w przypadku grypy). Niszczenie zdrowia, życia i gospodarki miało miejsce już po epidemii. W Niemczech lockdown został wprowadzony 23 marca, ale nie zmieniło to wartości liczby reprodukcyjnej, co oznacza, że masowa kwarantanna nic nie dała. Ludzie byli pozamykani w domach na próżno, a gospodarka dewastowana zupełnie na darmo.

Nawet gdyby założyć, że szczyt „epidemii” w Polsce nastąpił od jednego tygodnia do dwóch później niż w Niemczech, to i tak „epidemia” zaczynała mieć tendencję spadkową. Jak wspomniałem, biuletyn opublikowano 15 kwietnia, więc wówczas już na pewno bazowa liczba reprodukcyjna w Polsce miała wartość 1 lub znacznie poniżej 1 i wszelkie obostrzenia straciły rację bytu. Jednak rząd i jego „eksperci” nadal szli w zaparte, rujnując ludziom życie.

Wobec tego wszystkiego rodzi się pytanie, dlaczego, poza bardzo nielicznymi wyjątkami, naukowcy i lekarze w Polsce nie zabierają zdecydowanie głosu w tej sprawie? W Niemczech, gdzie dość dokładnie obserwuję tę sytuację, głośno, zdecydowanie i medialnie protestuje, jak myślę, kilkudziesięciu naukowców i lekarzy. Z własnej inicjatywy nagrywają filmy wideo i umieszczają je na platformie na YouTube, a ich oglądalność sięga nawet milionów wyświetleń. Wygłaszają również przemówienia na coraz bardziej licznych demonstracjach obywateli, którzy protestują przeciwko bezsensownym rządowym obostrzeniom.

Na tym tle Polska jawi się jako niepoważny kraj, w którym politycy mają pełną kontrolę nad całkowicie zdezorientowanymi i zmanipulowanymi obywatelami. Niestety pranie mózgów prowadzą nie tylko media mainstreamowe, lecz także w przytłaczającej większości katolickie i tzw. prawicowe. Powtarzają, chyba nic nie rozumiejąc, mainstreamowy bełkot. Poza tym kto płaci, ten wymaga, a kto oczekuje rządowych pieniędzy, ten musi się odpowiednio wykazywać. Niestety, odbywa się to kosztem konkretnych ludzi i społeczeństwa jako całości.

W Polsce nie ma ani nie było żadnej merytorycznej debaty na temat sytuacji związanej z koronawirusem. Wprost przeciwnie, Ministerstwo Zdrowia knebluje usta lekarzom, zakazując wypowiadania się na ten temat, co należy uznać za skandal, bo są to osoby, które mają obowiązek mówić dla dobra współobywateli.

Naukowcy i lekarze, poza nielicznymi wyjątkami i w przeciwieństwie do swoich kolegów choćby z Niemiec, zawiedli. W tym miejscu warto przypomnieć, że są oni opłacani z pieniędzy podatników, a nie polityków, i dlatego winni są prawdę swoim rodakom.

„Epidemia” pokazała, że również szeroko rozumiane elity intelektualne w Polsce zawiodły, milcząc w obliczu rządowej i medialnej propagandy z jednej strony z uwagi na różnorakie korzyści, a z drugiej również dlatego, że nie posiadają umiejętności statystycznego i naukowego myślenia na podstawowym poziomie.

Profesor Stefan Hockertz, naukowiec, immunolog i toksykolog, były dyrektor i profesor Instytutu Eksperymentalnej i Klinicznej Toksykologii na Uniwersytecie Medycznym w Hamburg-Eppendorf, próbuje wyjaśnić fenomen milczenia elit: „Głoszenie apokalipsy jest obecnie głównym tematem mainstreamu. Młodzi naukowcy dobrze robią, że nie komentują tej sytuacji, ponieważ to zagraża ich karierze. Taki jest nasz system naukowy [niemiecki – przyp. tłum.], a także system w medycynie, który jest bardzo zhierarchizowany i gdzie powinno się być bardzo ostrożnym, wyrażając odmienne zdanie. Wielu naukowców na uniwersytetach może martwić się o fundusze na badania, jeśli nie będą teraz »powtarzać« tej samej piosenki, którą się teraz głośno śpiewa na świecie”. Na pytanie, czego życzyłby sobie od innych kolegów i innych naukowców, prof. Stefan Hockertz odpowiada: „Życzyłbym sobie tego, co mówią mi w osobistych rozmowach: »To, co się tutaj dzieje, jest całkowicie wyolbrzymionej Nie możemy tego zrozumieć. Powodujemy tym znacznie większe szkody uboczne, niż chronimy ludność (stosując lockdown). Nigdy nie spotkałem się z tym, żeby ktoś powiedział, że to wszystko jest w porządku, co się teraz wyprawia. Nigdy nie słyszałem żadnej innej opinii – ani toksykologów, ani w rozmowach z immunologami, z lekarzami. Ciągle słyszę, że środki, takie jak zakaz wychodzenia z domu, idą zdecydowanie za daleko i nie mają nic wspólnego z rozsądną oceną ryzyka. Nie mamy już możliwości zgromadzeń. Nie możemy się swobodnie poruszać. Unieważniamy konstytucję prawem niższego rzędu – ustawą o ochronie przed zakażeniem”.

Natomiast wspomniany dr Wodarg dostrzega wiele przyczyn milczenia naukowców i lekarzy: „Przypomina mi to bajkę o królu, który nie miał na sobie ubrania i jedynie małe dziecko zawołało: »Król jest nagi!«. Pozostali, ci dworacy kręcący się wokół rządu, wraz z tymi, których rząd pyta o radę, bo sam przecież nie może mieć o tym pojęcia, to nie są specjaliści. Oni w tym wszystkim współdziałają, podlizując się władzy. Teraz także wielu naukowców nadskakuje politykom. Naukowcy chcą uchodzić dla polityków za ważnych, gdyż potrzebują pieniędzy dla swoich instytutów. Naukowcy, którzy płyną z głównym nurtem, też chcą coś z tego mieć. »My też możemy pomóc, mamy to czy tamto, mamy aplikację, posiadamy program do przetwarzania danych, możemy zrobić to czy tamto…« – zapewniają. Jest też bardzo wielu, którzy deklarują: »My też chcemy pomóc«. Znaczy to, że pragną zarobić dzięki temu, zostać zauważonymi. W gruncie rzeczy brakuje nam tego skromnego podejścia, by po prostu zapytać: »Po czym rozpoznaliście, że to jest niebezpieczne? Jak to wyglądało przedtem? Czy nie mieliśmy tego już w ubiegłym roku? I czy to w ogóle jest coś nowego?«. Tak, brakuje tych pytań i, zaiste, król jest nagi”.

Leon Baranowski, Buenos Aires – Argentyna