STYTUCJA

Waldemar Łysiak, DoRzeczy, nr 32, 5-11.08.2019 r.

Umiejętność czytania bardzo się w Polsce zepsuła, o czym świadczy nie tylko drastyczny już spadek czytelnictwa książkowego, lecz i fakt, że choć gdański elektryk dzień i noc dekoruje swój opasły brzuch wielkoliterowym napisem KONSTYTUCJA — mnóstwo ludzi (miliony), zamiast przeczytać to prawidłowo, sylabizuje: PROSTYTUCJA.

Chodzi im o paraseksualne usługi dla esbecji PRL-u, których żałosne negowanie przez Wałęsę (a także straszenie sądami) stało się już — jak to ujął Mirosław Winiarczyk — „surrealistycznym festiwalem zaprzeczania” (2019). Gdyby Wałęsa miał sprawny płat czołowy—dawno miałby ten problem z głowy (przyznanie się-pokajanie-wybaczenie), ale obrał drogę „pójścia w zaparte” wbrew stertom demaskujących go dokumentów i rozlicznym świadectwom ludzi reżimu peerelowskiego. Spośród nich cytuję ledwie jedno (felietonowa szczupłość miejsca) — wspominek prof. Pawła Bożyka (ekonomicznego doradcy Edwarda Gierka, I sekretarza KC PZPR), przy którym szef MSW, Stanisław Kowalczyk (poprzednik generała Czesława Kiszczaka), raportował Gierkowi uspokajająco latem 1980 roku: „— Ten Wałęsa to nasz człowiek. Współpracujemy z nim, także finansowo, już od siedmiu lat, jestem więc całkowicie pewien, że się dogadamy”. Zadowolony Gierek odparł: „— No to nie róbcie mu krzywdy, rozmawiajcie z nim dalej”. Rozmawiali.

Ważne rozmowy spowiednicze „Lechu” toczył nie tylko ze spowiednikami świeckimi {„oficerami prowadzącymi”), ale i z kościelnymi, co zresztą pewnie wychodziło mniej więcej na jedno, bo legendarny kapelan „Solidarności”, ksiądz Henryk Jankowski , był pedofilem-gwałcicielem trzymanym przez SB za nabiał jako KO „Libella” i KO „Delegat”, a legendarny osobisty kapelan Wałęsy, jego przyboczny duchowny (nieodłączny codziennie), ksiądz Franciszek Cybula, pracował dla bezpieki jako TW „Franko”. Trzeba też oczywiście pamiętać, że nawet nie będąc swego czasu esbeckim szpiclem — Wałęsa byłby dzisiaj nieustannie obiektem szyderstw i politowania, zbyt duża bowiem liczba jego rodaków to ludzie inteligentni, więc z jego żenującym (nieomal menelskim) poziomem intelektu nie miałby lekko. A reszta społeczeństwa? Wszelacy salonowcy (platformersi, lewacy, .nowocześniacy, KODomici, Obywatele RP, itp.), którzy desperacko bronią czci „Bolka”, są jak kierownictwo rządzącej Chinami partii komunistycznej — dopiero co, mimo szalejącego rynkowo chińskiego kapitalizmu, zarządziło ono intensywne szkolenie ideologiczne wszystkich członków KPCh z marksizmu-leninizmu-maoizmu (sic!), doskonale wiedząc, że ekonomiczne (i nie tylko ekonomiczne) teorie Marksa, Lenina czy Mao całkowicie zbankrutowały w praktyce gospodarczej tudzież politycznej tych krajów, które na swoje nieszczęście starały się je realizować. Salonowcy wiedzą o TW „Bolku” to samo co patrioci, czyli wszystko, ale „rżną glupa” lansując maniakalnie konfidenta SB jako bohatera narodowego. Siła tej propagandowej hucpy działa również odpryskowo/rykoszetowo nie tylko za granicą, lecz i za wokandą: każdy spowodowany „na fleku” wypadek drogowy jego syna był przez sądy alibizowany „pomrocznościąjasną” i karany „wzawiasach” (chociaż pijackie kraksy innych traktowano surowo), a wnukowi „Bolka” też jedynie pogrożono palcem gdy ciachnął dziewczynę „ kosą” (jak to u meneli).

Rzecz prosta: kolaboranci UB i SB plenili się za PRL-u nie wyłącznie w knajackich rodzinach, także w inteligenckich, z czym dzisiaj problem miewają cierpiący przez to potomkowie światłejszych delatorów. Wanda Kapica:

„Cóż… jeszcze nie tak dawno ludzie z wyższych sfer przeważnie należeli do PZPR. Lecz czasy się zmieniły, nic dziwnego, że wolą dziś nie wspominać tatusia z SB”.

Niektórzy wspominają. Lider Kultu, Kazik Staszewski, w swej książce wyjawił, że jego ojciec, poeta Stanisław Staszewski, był agentem SB o kryptonimie „Nowy”. Wicemarszałek Sejmu, Ryszard Terlecki, grzebiąc w IPN jako historyk znalazł „teczkę” swego ojca, pisarza Olgierda Terleckiego, współpracownika SB przez prawie 30 lat (TW „Lachowicz”), i upublicznił swą „hańbę domową” na łamach mediów. Komentując przypadek Terleckiego reżyser Kazimierz Kutz rzekł: „— Takich przypadków jest sporo również wśród filmowców. Niewyobrażalne dramaty. Znam kilku reżyserów, którzy żyją z kompleksem dziecka kolaboranta” (2016). Ja natomiast znam cały patriotyczny odłam społeczeństwa, który żyje z kompleksem spapranej/niedokonanej lustracji konfidentów. Nawet salonowiec Andrzej Łapicki, znany aktor, ubolewał, że przy rozpoczynaniu „transformacji” nie zlustrowano sumiennie „kapusiów” — w swym dzienniku pisze pod datą 2 grudnia 1990: „Mazowiecki nie dobił ubecji, kreska była za gruba. Sam się wstydzę, gdyż popierając kreskę nie miałem racji. Ta pajęczyna dalej nas oplata”. Istotnie, oplata wciąż. Teraźniejszą Polską trumna Kiszczaka rządzi dużo silniej aniżeli porzekadłowe Giedroycowskie trumny Piłsudskiego i Dmowskiego, co ma różne skutki, od poważnych (sterowanie polskimi figurami przy użyciu „kwitów” i „haków” przez postesbecję tudzież przez obce „służby”), do komicznych („udawanie Greka” przez byłych „kretów” i ich apologetów). Gazety wychwalające Bohdana Tomaszewskiego (reportera sportowego) lub Leonarda Pietraszaka (aktora) jako wzorowych dżentelmenów {„prawdziwy dżentelmen, z poczuciem humoru i nienagannymi manierami”) ani się zająkną, że idol „współpracował”, dają więc nową definicję dżentelmeństwa oraz poczucia humoru (reżyser Marek Piwowski też zapewniał, iż kablował „dla zgrywu”).

Dla czyjego zgrywu uwaliliśmy lustrację renegatów? Poseł Zbigniew Girzyński, nadzorujący sejmowo „ustawę lustracyjną”, biadolił później: „— To była dobra ustawa, tylko została zniszczona. Forma sądowej lustracji, którą narzucił Lech Kaczyński podburzony przez Bogdana Borusewicza, jest bez sensu, bo niezlustrowane sądy, przeniesione w całości z systemu komunistycznego, stały się chrzcielnicami dla rozmaitych agentów, którzy po werdykcie sądowym wkładają białe szaty i udają niewiniątka. Nie powinno się umożliwiać takim sędziom wydawania certyfikatów niewinności” (2015).

Głównym „certyfikatem niewinności” wyprodukowanym przez zgniłe (bo salonowe) sądy III RP jest ten abolicjonizujący „Bolka”. Tym stwierdzeniem wracam na koniec felietonu do farmazona, od którego tekst zacząłem — do Wałęsy. Prof. Antoni Dudek przypomniał ostatnio, że gdański elektryk obejmując prezydencki urząd nie miał pojęcia o państwie i KONSTYTUCJI, którą wyciera sobie dzisiaj brzuch: „Dopierogdy został prezydentem, zorientował się, iż państwem rządzi premier”. Zaczął więc majstrować przy tym systemie („ chciałjednocześnie piastować urząd prezydenta i premiera”), ale mu się nie udało. Udało mu się natomiast sprawić głupotą i butą, że dzisiaj nawet wśród lewaków zaczyna się rodzić kontr-Wałęsowska pogarda. Exemplum czołowe pióro goszystowskiej „Angory”, Henryk Martenka, który stracił cierpliwość po krośnieńskim (marzec 2019) lansowaniu przez „Bolka” kosmitów: „Lech Wałęsa notorycznie odkleja się od rzeczywistości, orbitując w gęste sfery żenady. Przyczyną jest jego charakter i ego rozdętejak tętniak przedpęknięciem, zaś katalizatorem autodegradacji jest nieuctwo”. Pytanie: co jest katalizatorem permanentnego uwielbienia Salonu dla nosiciela wirusa OTUA?

Opracował: Jarosław Praclewski Solidarność RI, numer legitymacji 8617, działacz Antykomunistyczny