Armia Czerwona – w setną rocznicę powołania

Waldemar Łysiak – „DoRzeczy”, nr 4/257, 22-28.01.2018 r.

„Mówił nam z książek i broszur, w świetlicach mówił nam Lenin, że mamy być iskrą pożaru – słońca czerwonym płomieniem, że mamy zło świata zburzyć, z niewoli świat wybawić, na wiecach, mityngach mówił towarzysz Stalin (…) Więc błogosławcie ludy nasze armaty i czołgi sunące falą stalową od Dżwiny, Uralu i Wołgi. Czekajcie nas bracia strudzeni, wpatrzeni w świt przyszłości. Idziemy ku wam przez ogień – żołnierze Armii Wolności. I przyniesiemy z sobą, wierni tęsknotom naszym, wszystkim narodom Ziemi pokój dla ich poddaszy… [fragment utworu o Armii Czerwonej pt. „Armia Wyzwolicielka”, napisanego przez Ignacego Fika, wierszokletę komunistę]

W naszej erze (po narodzinach Chrystusa) świat wokół Morza Śródziemnego zaznał agresji rozmaitych barbarzyńców, przeróżnych „Hunów”, i trwa to dalej. Człowiek w moim wieku… Czuję się wciąż młody (i dzięki łaskawości Pana Boga moje ciało temu nie zaprzecza}, jednak moja metryka zezwala mi już używać sformułowania: „człowiek w moim wieku”. No więc człowiek w moim wieku miał okazję zetknąć się bezpośrednio z trzema wielkimi agresjami współczesnych hunów (nie zabraniam modyfikować pierwszej litery i podmieniać literę n): germańską, ruską i muzułmańską. Spowodowało to u mnie pewną dołującą refleksję. Otóż najstraszliwsze okrucieństwa bieżących czasów popełniają zwyrodnialcy z Boko Haram i Al-Kaidy oraz Państwa Islamskiego, co niektórym daje kojącą pychę wyższości białej rasy nad „bambusami”, „asfaltami”, „arabusami”, itp. Zapomnieli, że w XX wieku władające wielkimi połaciami globu grono wcielonych bestii (klinicznych psychopatów, jak Stalin, Hitler, Mao Zedong, Pol Pot, et consortes) wymordowało okrutnie dziesiątki milionów ludzi nie w Afryce i nie na Bliskim Wschodzie. Grzechy (masowe mordy) cywilizacji europejskiej i cywilizacji azjatyckiej są Armagedonem tego samego rodzaju. Sowiecka Armia Czerwona (etnicznie europejsko-azjatycka, vulgo: rosyjsko-kałmucka) ma w tej ludobójczej konkurencji medalowy dorobek. Poświęcam jej dziś na łamach „Tygodnika Lisickiego” cały artykuł z dwóch powodów. Rocznicowo (okrągła 100-letnia rocznica powołania) i destatuarycznie (kasacja pomników).

EMOCJE SĄSIADÓW

Kilkadziesiąt lat PRL-u (zwłaszcza okres pierwszy, stalinowski) upstrzyło teren naszego państwa pomnikami krasnoarmiejców niczym roznoszące bakteryjny brud muchy czystą szybę. Te monumenty były zawsze znienawidzone przez nasze społeczeństwo, to znaczy przez patriotów, bo ci mają o Armii Czerwonej opinię taką samą jak o dżumie, jednak rodzimemu lewactwu nie wadziły, a co gorliwsze dupolizy składały im kultowy hołd. Exemplum reżyser Andrzej Wajda dający się fotografować na Cmentarzu Żołnierzy Radzieckich modlitewnie: klęczy tam ze złożonymi dłońmi. Pisarz Antoni Libera ocenił te Wajdowskie demonstracje prokrasnoarmiejskie tyleż słusznie, co surowo: „To niebywały wprost spektakl serwilizmu i płaszczenia się przed Rosją w imię jakiegoś obłąkanego pojednania. Coś okropnego!”.

Kontrując płaszczenie się przed Rosją – III RP zmajstrowała „ustawę dekomunizacyjną”, a kilka miesięcy temu (2017) wzmocniła ją o poprawki, dzięki którym zaczęto żwawiej demontować pomniki chwały krasnoarmiejców. Co musiało wzbudzić furię Kremla i „ludzi radzieckich”, gdyż ci mają święte przekonanie, że Armia Czerwona była dobroczyńcą Polaków. Ruskie media (tradycyjne i „społecznościowe”) wściekle się rozjazgotały, literat Eduard Limonow (putinista, wcześniej lider Partii Narodowo-Bolszewickiej) zażądał, by w odwecie „zburzyć katyński cmentarz wojenny”, internauci oblali „pszeków” (wzgardliwy epitet wobec Polaków) szambem różnych wyzwisk: „Zaorać Katyń pod kartojle!”, „Dawnoście nie wąchali Sybiru!”, „Swoją kulturę pokazują!”, „Taka wdzięczność za to, że wam Rosja państwo stworzyła?!1′, itp. Nasi dyplomaci – szef MSZ-u, Witold Waszczykowski (wywiad dla „Kommiersanta”), i polski ambasador w Moskwie, Włodzimierz Marciniak (oświadczenie upublicznione przez RIA Nowosti oraz inne rosyjskie media) – próbowali tłumaczyć, że pomniki czerwonoarmistów nie są u nas niszczone, tylko relokowane z centrów miast na cmentarze żołnierzy sowieckich, które obejmuje ścisła ochrona, lecz to nic nie dało, jedynie podgrzało ruską złość (Agencja Newsbałt grzmiała: „Waszczykowski łże!”). Pierwszorzędny korespondent z Rosji, Wojciech Grzelak: „Dla Rosjan Armia Czerwona to jedna z wybitniejszych emanacji systemu stworzonego przez bolszewików. Rak komunizmu zapuścił bowiem swoje korzenie tak głęboko w umysły i dusze Rosjan, że wyplenić go już nie można. Dlatego tłumaczenie się polskiego ambasadora było niepotrzebne, bo cała para i tak poszła w gwizdek” (2017).

NARODZINY I „OTRZĘSINY”

Każdy oglądacz popularnego sowieckiego serialu „17 mgnień wiosny” dowiadywał się z niego (odcinek 4), że Armia Czerwona powstała 23 lutego 1918 roku. Ja wszelako uważam, że właściwa jest data styczniowa. Rosjanie istotnie obchodzą rocznicę 23 lutego, gdyż tego dnia zaczęto masowy werbunek do tych wojsk, jednak to 28 stycznia 1918 roku dotychczasowe bojówki partyjne bolszewików, zwane Gwardią Czerwoną, zostały dekretem rewolucyjnej Rady Komisarzy Ludowych przemianowane na Robotniczo-Chłopską Armię Czerwoną, inaczej mówiąc: tego dnia została powołana. Jej pierwszym naczelnym dowódcą został (jako ludowy komisarz ds. wojska} Lew Dawidowicz Trocki (Lejb Bronstein), co było wtedy zupełnie normalne, a właściwie rytualne (spośród 43 członków Komisariatu Wojny 35 miało żydowski rodowód, w Komisariacie Spraw Zagranicznych 14 na 16, w Radzie Komisarzy Ludowych 19 na 22, wśród komisarzy terenowych 21 na 23, itp.).

Armie miewają kolorowe nazwy wskutek przyczyn mundurowych (jak choćby nasza Armia Błękitna generała Józefa Hallera – od koloru uniformów) lub polityczno-ideologicznych (jak Armia Biała – białogwardyjskie wojska kontrrewolucjonistów zmagające się z Armią

Czerwoną). Czerwień to odwieczny kolor lewicy, dla Lenina i jego hałastry był on świętością. Zaś Armia Czerwona była dla nich oczkiem w głowie dlatego, że stanowiła „być albo nie być” – warunkowała ich przeżycie. Stąd pierwotne ochotnicze zaciągi do niej szybko zrobiły się pseudo- ochotniczymi, Lenin i Trocki (chociaż już skłóceni ze sobą a propos wojny rosyjsko-niemieckiej) byli zgodni, że tu nie można się cackać. Na przełomie lat 1920/1921 liczba mieszkańców będącego kolebką rewolucji Piotrogrodu (dawnego Petersburga, późniejszego Leningradu) zmalała o blisko 720 tysięcy, czyli o prawie jedną trzecią, głównie wskutek zaciągów armijnych. Trzeba je było nieustannie intensyfikować, gdyż dezercje robiły się masowe (między styczniem 1919 a czerwcem 1920 zdezerterowało 2,6 min czerwonoarmistów!).

Trudno się dziwić tak licznym dezercjom „ochotników”. Po wcieleniu przeżywali bowiem szybko swoiste otrzęsiny, wielce krwawe. Na szkolenie było niewiele czasu, gdyż w całym kraju toczyła się wściekła wojna domowa między czerwonym reżimem a białogwardzistami, zakończona dopiero roku 1923 zwycięstwem Armii Czerwonej, okupionym wszakże mnóstwem strat. Dużą ich liczbę przyniosła także przegrana wojna z Polską (1920). Młodą Bolszewią szarpały też co i raz rozmaite rebelie, jak choćby bunt żołnierzy, marynarzy i robotników Kronsztadu (luty-marzec 1921), stłumiony dużym wysiłkiem i kosztem.

SIŁA, CHWAŁA I WSTYD

Profesjonalną, solidnie wyszkoloną i uzbrojoną Armię Czerwoną zaczęto tworzyć po zwycięskim wygaszeniu konwulsji wojny domowej – w roku 1924. Jako że nastał pokój (i jako że straty wojenne były horrendalne) – można/trzeba ją było zmniejszyć znacząco: w październiku tegoż roku miała 562 tysiące sołdatów. Później systematycznie rosła, lecz choć pancerniała (dywizje zmechanizowane) i fruwała (lotnictwo), jej trzonem zawsze pozostawały strzeleckie dywizje piechoty (roku 1929 było ich 69) rozlokowane w ośmiu wojskowych okręgach (Moskiewskim, Leningradzkim, Nadwołżańskim, Syberyjskim, Północnokaukaskim, Ukraińskim, Białoruskim i Środkowoazjatyckim). Pod koniec roku 1937 liczba tych dywizji wzrosła do 96 i przybyły cztery okręgi wojskowe (Zabajkalski, Zakaukaski, Charkowski, Uralski), a Ukraińskiemu zmieniono nazwę na Kijowski. Równocześnie propaganda kremlowska wychwalała Armię Czerwoną jako najlepsze wojsko globu, jej defilady podgrzewały bolszewicki zapał „mas ludowych”, a jej nazwę wlepiano wszędzie, od szkół do miejscowości (exemplum leżąca blisko Stalingradu nadwołżańska wieś Sarepta, której w roku 1924 lub 1925 dano nazwę: Krasnoarmiejsk).

Mobilizacja przed II Wojną Światową (wrzesień-październik 1939) zwiększyła liczbę dywizji piechoty do 173, brygad pancernych do 52, pułków artylerii do 100, zaś liczbę kawalerii (25 dywizji i 2 brygady) utrzymano, ale zwiększając je etatowo znacznie. Mimo tego – próba ogniowa skończyła się dla Sowietów kompromitująco. W październiku 1939 Kreml wysunął wobec Finlandii żądania terytorialne, a gdy zostały one odrzucone, Rosjanie uderzyli 600-tysięczriym zgrupowaniem, które wkrótce podwojono (1200 tys. sołdatów). Finowie mieli siły kilkakrotnie słabsze i zero wojsk pancernych (Rosjanie użyli 2 tysiące czołgów), a mimo to dzięki bohaterskiej walce, geniuszowi militarnemu naczelnego dowódcy (marszałka Carla Gustawa Mannerheima) i fortyfikacjom tak zwanej Linii Mannerheima – zatrzymali ofensywę Armii Czerwonej na Przesmyku Karelskim. Między Jeziorem Ładoga a Morzem Białym całe kolumny sowieckie uległy okrążeniu i zniszczeniu. Rozejm (marzec 1940) przyniósł Finlandii stosunkowo drobne straty terytorialne, lecz generalnie cały świat mógł się już drugi raz (pierwszym były zwycięstwa marszałka Józefa Piłsudskiego) przekonać o lichej wartości sowieckiej kadry dowódczej.

Bogiem a prawdą: podczas wojny z Finami Rosjanie w ogóle nie mieli kadry oficerskiej z prawdziwego zdarzenia, gdyż Stalin, wielbiciel hekatombowych „czystek”, roku 1937 zaczął (kwiecień-maj) szaleńczą „czystkę” korpusu oficerskiego Armii Czerwonej. Pod idiotycznym zarzutem „zdrady” skazano i stracono marszałków Tuchaczewskiego, Bliichera i Jegorowa („Soso” oszczędził tylko dwóch swoich starych kumpli, marszałków Budionnego i Woroszyłowa, który wkrótce „da ciała” przeciwko Finom), 13 spośród 15 generałów armii, 57 z 85 generałów dywizji, 110 ze 195 generałów brygady, i 220 spośród 406 brygadierów!

KULE Z PRZODU I Z TYŁU

Wspomniana „czystka” o skali mega miała niewątpliwy wpływ na gigantyczne straty, jakie Armia Czerwona poniosła w roku 1941 z rąk niemieckich, gdy Hitler zaatakował ZSRR (uderzeniowy plan „Barbarossa”). Kilka miesięcy temu Centrum Lewady (renomowany moskiewski ośrodek badania opinii publicznej) przeprowadziło sondaż tyczący „ Wojny Ojczyźnianej” 1941-1945, pytając m.in. o przyczynę początkowych klęsk i koszmarnych wówczas strat Armii Czerwonej. 36% respondentów wyraziło sąd najpopularniejszy wśród historyków: że powodem było kompletne zaskoczenie (Hitler był bowiem dopiero co sojusznikiem Stalina), 24% wskazało niemiecką przewagę techniczną, a tylko 12% nieudolność radzieckich przywódców i dowódców (Stalina, sterującego Armią Czerwoną z Kremla, sondażowymi wynurzeniami oszczędzano). Jeszcze mniejszy procent wskazał nieliczenie się przez sowiecką wierchuszkę polityczną i militarną ze stratami w ludziach.

Armia Czerwona doszła do Berlina (1945) wskutek kilku przyczyn.

Bo ZSRR zmobilizował dla tego boju i tego marszu kilkanaście milionów żołnierzy (z czego poległo 7-10 milionów) i rozbudował/ukierunkował cały swój przemysł na produkcję wojskową (co by nie wystarczyło, lecz decydującą rolę grały wysyłane Sowietom przez zachodnich aliantów od października 1941 na mocy „Lend-Lease Act” olbrzymie dostawy sprzętu wojskowego, warte 11 mld dolarów! – dzięki temu Zachód osiągnął swój cel, którym było zmuszenie Hitlera do morderczej walki na dwa fronty). Duży wpływ miało też cytowane wyżej z majowego sondażu Lewady „nieliczenie się ze stratami w ludziach”. Rosjanom zawsze brakowało kultury obchodzenia się z własnymi wojakami, szafowali bezrozumnie swym „mięsem armatnim”, rannych porzucali lub dobijali, stąd podczas wojny francusko-rosyjskiej 1812 roku sztab cara Aleksandra 1 był zdumiony, gdy mu doniesiono jak cesarz Napoleon zareagował objeżdżając pobojowisko Borodino. Koń pewnego członka cesarskiej świty trącił kopytem rannego i Bonaparte kazał się tym rannym żołnierzem bezzwłocznie zająć. Któryś sztabowiec bąknął, że przecież to Rosjanin, a wówczas monarcha wycedził:

– Po bitwie nie ma wrogów, są tylko ludzie!

Takie normy cywilizowanego świata były zupełnie obce światopoglądowi kacapskiemu. Czerwonoarmijni dowódcy pchali masy swego sołdactwa na rzeź, przeciwko lufom kaemów i czołgów (jak choćby w kretyńskiej strategicznie bitwie pod Lenino), a za prącymi mozolnie ku wrogom szeregami posuwały się zwarte kolumny „zaporowych oddziałów NKWD”, których zadaniem było strzelić w łeb każdemu żołnierzowi próbującemu się cofnąć. Strzelali wielokrotnie. Każdy wykazujący jakąś słabość krasnoarmiejec stawał przed trybunałem wojennym specjalnych jednostek frontowych NKWD – podczas „Wojny Ojczyźnianej” te trybunały osądziły ponad 994 tysiące żołnierzy Armii Czerwonej, z czego 157 593 ludzi rozstrzelano.

Ergo: rozstrzelano dziesięć dywizji czerwonego wojska! Jeńców wziętych przez Wehrmacht automatycznie uznawano za dezerterów i „zdrajców ZSRR”.

NAD WISŁĄ

Polska miała nieszczęście trzykrotnego „goszczenia” czerwonoarmistów. Pierwszy raz w roku 1920, gdy chcieli „wyswobodzić polskie masy ludowe”, więc na zapleczu swego frontu idącego ku Wiśle (i ku całej zachodniej Europie) organizowali już „Polską Socjalistyczną Republikę Rad” i jej komunistyczny rząd białostocki z Unszlichtem, Kohnem, Heltmanem, Zak- sem i resztą „Polaków”. Dzięki Bogu marszałek Piłsudski skopał im tyłki w dwóch wielkich bitwach (pod Warszawą oraz nad Niemnem) i przepędził, co było właściwą odpowiedzą na pytanie, które niejaki Łukasz Robota postawił wtedy (1920) broszurą „Bolszewik idzie”: „Czy warto do Czerwonej Armii wstąpić, czy też lepiej w łeb dać i przepędzić bolszewickich oszustów?”.

Drugi raz to robactwo weszło do Polski 17 września 1939 roku. Dziesięć dni wcześniej (7-IX-1939) komisarz polityczny Nikołaj Osipow wyłożył na łamach czasopisma „Polituczeba Krasnoarmiejca” („Szkolenie polityczne czerwonoarmisty”) jakie cele przyświecają Armii Czerwonej -.”Armia Czerwona, wypełniając swoje zadania internacjonalne, będzie walczyła za sprawę całej przodującej, postępowej ludzkości, przeciwko potworom reakcji, eksploatacji i kontrrewolucji, uprzedzając napad agresorów na ojczyznę socjalizmu”. I zaraz zdradziecko uderzyli w plecy Polskę tłamszoną właśnie przez armie Hitlera, rzucając przeciwko nam dwa fronty liczące 500 tys. sołdatów (w tym 25 dywizji strzeleckich, 16 dywizji kawalerii i 12 brygad pancernych).

Zajmując polskie tereny żołdacy sowieccy rozdawali Polakom ulotkę, której pierwsze zdanie brzmiało tak: „Obywatele! Wojska Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej przybyły do was nie jako zdobywcy, lecz jako wyzwoliciele z jarzma pańskiego, z kabały i ruiny”. Nikt lepiej od wielkiego emigracyjnego pisarza, Sergiusza Piaseckiego, nie uświadomił rodakom, że napadający nas wówczas krasnoarmiejcy autentycznie sądzili, iż wyzwalają Polskę, niosą jej kulturę, dobrobyt, etc. Bohater/narrator jego fenomenalnego pamfletu „Zapiski oficera Armii Czerwonej” (1957), młodszy lejtnant Miszka Zubow, tokuje: „Przyniosłem do Polski, dla moich uciemiężonych przez panów braci i sióstr, światło nieznanej im wolności i naszą wielką, jedyną na świecie, prawdziwą, sowiecką kulturę. Właśnie o to chodzi, o kulturę, psiakrew! Niech się przekonają, że bez panów i kapitalistów staną się wolnymi, szczęśliwymi ludźmi i budowniczymi wspólnej, socjalistycznej ojczyzny proleta-riatu. Niech odetchną wolnością! (…) Piszę te zapiski na chwałę naszej potężnej Armii Czerwonej i towarzysza Stalina”.

Lektura pysznych szyderstw Piaseckiego detonowała u każdego czytelnika fontanny śmiechu, lecz Polakom „wyzwalanym „ przez Armię Czerwoną dubeltowo (w 1939 i w 1944-1945) do śmiechu nie było. Jeśli chodzi o wrześniową agresję, to ona odbija się w Rosji czkawką jeszcze teraz – czkawką sądową: latem zeszłego roku moskiewski sąd skazał blogera Władimira Luzgina za napisanie prawdy, że A. D. 1939 „Polskę wspólnie napadli komuniści i naziści”. Tym bardziej zaprzecza się tam, że idąca przez Polskę od 1944 roku Armia Czerwona była armią „wyzwolicieli-gwałcicieli” (© W. Ł.), bo chociaż usuwała hitlerowców, to jednak brutalnie gwałciła miliony kobiet, dziewcząt, małych dziewczynek i staruszek, nie tylko wyłapując je po ulicach, lecz dopadając także w mieszkaniach (wówczas – jak nadmieniał swym memuarem Marek Hłasko – uspokajali małżonka gwałconej : „- Ty czewo bezpakoisz sia? Razo czokżonku pierejebiom, i dostatoczno”). Hałastra ta prócz gwałcenia mordowała też masowo polskich patriotów i grabiła wszystko co chciała („- Dawaj czasy!”). Nie przez przypadek trzeba było retuszować sławne zdjęcie sołdata zawieszającego sowiecką flagę ponad Berlinem, bo miał na obu przegubach zegarki. Grabiąc Polskę sowieccy „wyzwoliciele” wywieźli z niej dobra (m.in. setki fabryk) o wartości (dzisiejszej) kilkudziesięciu miliardów dolarów.

SOŁDACKIE ZBYDLĘCENIE

Zanim Armia Czerwona przekroczyła w roku 1944 Bug idąc ku Wiśle – jej specjalnie wyszkoleni dywersanci byli zrzucani na znajdujące się pod okupacją tereny polskie, by wspierać lub tworzyć czerwony ruch oporu. Ci sowieccy agenci dostawali przed wyruszeniem prostą instrukcję bezpieczeństwa: „Gdy się zgubisz i będziesz szukał pomocy, rozpoznasz dobrych ludzi bez trudu. Jeśli w chałupie lub w domu wisi Matka Boska i krzyż, trafiłeś prawidłowo”. Szkoda, że krasnoarmiejcy nie dostawali też instrukcji człowieczeństwa – może wówczas mniejsza ich liczba zachowywałaby się niczym bestie. Dla ludzi, którzy to masowe zezwierzęcenie pamiętają – celebrowany wciąż w Rosji kult Armii Czerwonej jest hołdowaniem umundurowanego barbarzyństwa (tak samo jak kult OUN-UPA na Ukrainie). To zwyczajny atawizm dziczy.

Komuniści polscy oczywiście witali wkraczających czerwonoarmistów z radością i lansowali „braterstwo broni” między sobą a nimi, zaś lewicowi poeci sławili to „braterstwo” głupawym rymem, exemplum Jacek Bocheński („Piosenka o przyjaźni”): „W bitwie z dwóch kaemów bliskich wyleciały dwa pociski – jeden Wojtka, drugi Wani, razem szły jak zakochani”

Bohdan Urbankowski: „«Naszą» armią była Armia Czerwona. Podkreślali to wojskowi politrucy, powtarzali to także poeci. Symbolicznego wymiaru nabiera wspomnienie Pastemaka, który opowiada, że miał tylko jedno marzenie: by mieć taką samą czerwoną gwiazdę jak idące ze wschodu oddziały Armii Czerwonej.

W końcu udało mu się otrzymać od jednego żołnierza taką gwiazdę za kilka papierosów” (1995). Patrioci mieli inne odczucia. Wyrzucony ze Lwowa przez krasnoarmiejców (Stalin przyznał Lwów Ukrainie) pracownik Ossolineum, Roman Aftanazy, wylądował w Breslau i patrząc przy oknie na rzekę oraz panoramę miasta mruknął do późniejszego dyrektora Ossolineum, Adolfa Juzwenki:

– Wrocław twoje miasto, Odra twoja rzeka, kurwa twoja mać!!

Owszem, nie brakowało też „wyzwolonych”, którzy wspominali „Armię Wyzwolicielkę i jako Armię Zbawienia wielce humanitarną. Roku 1996 Mark Verstanding (Żyd z Mielca, adwokat, który przeżył okupację, bo ukrywali go Polacy, później funkcjonariusz UB) wydał w Australii książkę „I Rest My Case”, zapewniając tam (str. 197): „Sowieccy żołnierze byli na terytorium Polski wysoce zdyscyplinowani. Płacili za wszystko, co kupowali, i byli nadzwyczaj uprzejmi. Nikomu nic nie ukradli i nie skrzywdzili nikogo” (sic!!!). Zważywszy realia – nawet nie można tego skomentować frazą „kupa śmiechu”.

Puentą podrozdziału niechaj będzie wspomnienie Elizy S. (czytelniczki tygodnika „Angora”) z wycieczki do Wiednia, gdzie przewodniczka zaprowadziła grupę turystów pod wielki pomnik Armii Czerwonej i wyjaśniła, że powstał on nim okupujący Wiedeń „wyzwoliciele” sowieccy opuścili ten gród, bo grozili, że go nie opuszczą jeśli nie zobaczą pomnika. Któryś wycieczkowicz spytał: „ – No dobrze, ale teraz możecie go zburzyć, czemu tego nie robicie?”. Przewodniczka odparła, że Wiedeńczycy boją się klątwy, iż krasnoarmijni „wyzwoliciele” wrócą jeśli monument ulegnie zburzeniu…

Armia Czerwona przestała istnieć tuż po II Wojnie Światowej, w roku 1946 – zmieniła wówczas nazwę, stała się: Armią Radziecką. Co nie przeszkadza ignorantom używać określenia „Armia Czerwona” wobec armii sowieckiej lat 60-ych, 70-ych czy 80-ych XX wieku (robili to m.in. tłumacze dialogów w filmach o Jamesie Bondzie, exemplum: „Szpieg, który mnie kochał”, 1977). Zachodni filmowcy lubią też dawać „kałachy” walczącym z hitlerowcami sowieckim żołnierzom, co jest ahistoryzmem, bo Michaił T. Kałasznikow skonstruował karabin maszynowy AK-47 przy końcu lat 40-ych (Armia Czerwona miała „pepesze”, czyli PPS-41 i PPS-43). Jednak wszelkie takie mity to pestka przy micie głównym, obowiązującym na terenie Federacji Rosyjskiej: że Armia Czerwona była wojskiem szlachetnym, honorowym, etycznie nieskazitelnym. Każdemu, kto jest innego zdania, grozi tam (za „przeczenie faktom”) surowa kara na mocy podpisanej w 2014 roku przez Władimira Putina ustawy, która penalizuje „rozpowszechnianie fałszywych wiadomości o działaniu Związku Radzieckiego podczas II Wojny Światowej”.

Opracowanie: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych

Dodaj komentarz