KONIEC II WOJNY ŚWIATOWEJ: UPADEK

Marta Grzywacz, Newsweek, nr 20, 11-17.05.2020 r.

Niech już szybciej nadejdą Rosjanie i niech skończy się to dzieło zniszczenia, za które odpowiedzialne jest nasze dowództwo – mówi niemiecki ksiądz Paul Peikert tuż przed kapitulacją Wrocławia

Wróg powinien zastać zniszczoną każdą ścieżkę, a każdą ulicę zagrodzoną. Nie spotka on na swej drodze niczego, jak tylko śmierć i nienawiść” – pisze 7 września 1944 roku nazistowski organ „Volkischer Beobachter”. To komentarz do planów Hitlera, który rozważa taktykę spalonej ziemi: wrogowi nie wolno pozostawić po sobie niczego, co mogłoby mu służyć.

JESIEŃ

Już wiadomo, że wojna jest przegrana, ale zanim Hitler wyda dekret, którym będzie próbował pociągnąć za sobą w przepaść cały naród, zarządza pospolite ruszenie. 25 września powołuje pod broń wszystkich, którzy do tej pory nie służyli w wojsku, bo byli za starzy, za młodzi lub pracowali na rzecz gospodarki. Do oddziałów nowej formacji, czyli Volkssturmu, idą mężczyźni od 16 do 60 lat – robotnicy, sklepikarze, urzędnicy i młodzi chłopcy z Hitlerjugend, których zadaniem ma być m.in. ochrona granic i niemieckiej stolicy. W marcu 1945 r. zostaną rzuceni na pierwszą linię, żeby stać się zaporą dla rosyjskich czołgów. „Widać wielkie różnice między poszczególnymi jednostkami” – pisze porucznik, który dostał się do amerykańskiej niewoli.

Ci, którym zabraknie woli albo odwagi do walki, często nie zdążą zginąć z rąk Rosjan, bo zostają ukarani przez swoich. „Sześciu czy siedmiu zwisało z ulicznych latarni. Do zwiotczałych już ciał przypięte były tabliczki: „zdrajca”, „dezerter”, „tchórz”

– wspominał jeden z żołnierzy. „Najstarszy może miał 20 lat. Połowa z nich miała na sobie opaski Volkssturmu lub mundury Hitlerjugend”.

Ponieważ na froncie są już prawie wszyscy mężczyźni, powstaje również oddział pomocniczy kobiet Blitzmadel. Młode dziewczyny muszą złożyć przysięgę na wierność i posłuszeństwo Adolfowi Hitlerowi, Führerowi i naczelnemu dowódcy Wehrmachtu, która brzmi jak przysięga małżeńska.

ZIMA – NA WSCHÓD OD ODRY

W grudniu 1944 r. komendant Festung Breslau, gen. Johannes Krause, proponuje gauleiterowi Dolnego Śląska, Karlowi Hankemu, żeby ewakuował ok. 200 tys. matek z dziećmi i starców. Handke nie chce siać defetyzmu. Kiedy jednak 17 i 18 stycznia 1944 roku Rosjanie bombardują wrocławskie stacje kolejowe, zarządza przymusową ewakuację. 10-letni wówczas Alfred Focht z Nysy wspomni po latach: „Esesmani zjawili się we wsi i wypędzili wszystkie kobiety i dzieci.

W pięć minut później mieliśmy już tylko to co na grzbiecie”. Szosa była pełna wojsk, uciekinierów i więźniów z obozu koncentracyjnego.

„Zapewne najgorsze, co mogło zobaczyć dziecko, to jak bestialsko traktuje się ludzi. Jeden z więźniów próbował wlec się w naszym kierunku, prosząc o wodę, ale policjant zaczął go bić kolbą karabinu w krzyż, aż więzień upadł na dobre” – opowiadał Focht.

Mimo 20-stopniowego mrozu i śniegu po kolana na Zachód ruszaj ą setki tysięcy ludzi z terenów Rzeszy na wschód od Odry – Śląska, Pomorza i Prus. Uciekają nawet otwartymi wagonami towarowymi. Konrad Mayer, pracownik dworca w Stargardzie: „Zobaczyłem dwie kobiety, które niosły zamarznięte na śmierć dzieci. Nie był to obraz wzmacniający przekonanie o zwycięstwie, dlatego wachmani szybko wyrwali je kobietom, podczas gdy inni wywlekali z wagonów kolejne zamarznięte zwłoki”.

Transport to jednak luksus, większość ludzi opuszcza swoje domy pieszo. W niejednym miasteczku władze przed wyjściem konwojów zbierają mieszkańców na ewakuacyjny apel, żeby przypomnieć im, jak wielką wiarę powinni pokładać w Führerze. Jednak fale uchodźców przeszkadzają w prowadzeniu działań wojennych, więc są traktowani niemal jak więźniowie. Z powodu zimna, przemęczenia, chorób albo na skutek bombardowania umrze tamtej zimy około 90 tysięcy ewakuowanych.

Spośród tych, którzy zostaną, wielu woli nie wiedzieć, co im zrobi „Iwan”. We Wrocławiu tuż przed wejściem Rosjan tylko w ciągu miesiąca 49 osób odbierze sobie życie. Marcin Zaremba, autor „Wielkiej trwogi”, przywołuje wspomnienia lekarza z Elbląga, który chodząc od domu do domu, znajdował całe rodziny, które popełniły samobójstwo.

ZIMA – BERLIN

Od stycznia Berlin żyje już w permanentnym strachu. Uciekinierzy zza Odry snują pełne mrocznych szczegółów opowieści o radzieckiej armii, która rabuje, morduje i gwałci. „Kobiety, matki i ich córki leżą z lewej i z prawej wzdłuż drogi, a przed każdą z nich stoi hałaśliwa gromada mężczyzn ze spuszczonymi spodniami” – tak sowiecki oficer Leonid Riabiczew wspominał zdobycie Gołdapi. „Kobiety, które krwawiły albo traciły przytomność, odciągano na bok, a żołnierze strzelali do tych, które próbowały ratować swoje dzieci”. Niektóre kobiety w nadziei, że obronią się przed zbiorowym gwałtem, wolą dobrowolnie oddać się „pod opiekę” wybranym żołnierzom.

Po Berlinie krąży dowcip, że optymiści uczą się angielskiego, a pesymiści rosyjskiego, bo nie wiadomo, która z alianckich armii pierwsza dotrze do stolicy. Ludzie przestają się też witać zwrotem „Heil Hitler”. Gdy Lothar Loewe z Hitlerjugend pozdrawia tak klientów sklepu, patrzą na niego, jakby przybył z innej planety. Teraz obowiązuje inne powitanie: „Bleib ubrig! – Przeżyj!”. O Hitlerze nikt już nie mówi Führer, tylko – ten.

Życie przenosi się do podziemi. Ale berlińskie schrony są za małe dla ponad 3-milionowej ludności, na powierzchni przeznaczonej dla 20 osób chowa się często pięć razy więcej, więc wiecznie brakuje powietrza. Poziom tlenu ludzie mierzą za pomocą świec. Gdy gaśnie świeca na podłodze, dzieci podnoszone są na rękach. Gdy gasną świece na wysokości 150 cm, to znak, że należy opuścić schron niezależnie od tego, co dzieje się na zewnątrz.

Przesądni berlińczycy wierzą w talizmany. Jedna z matek schodzi do schronu z protezą syna, który został w oblężonym Wrocławiu, ktoś inny owija sobie głowę ręcznikiem, co ma ponoć pomóc przeżyć, jeśli w schron trafi bomba. Inni wierzą, że pochylenie się do przodu po eksplozji zapobiegnie pęknięciu płuc.

WIOSNA

Poczucie końca świata powoduje, że ludzie bez opamiętania wydają pieniądze, a młode kobiety tracą dziewictwo z przygodnie spotkanymi mężczyznami w przeczuciu tego, co i tak za chwilę nastąpi, gdy miasto opanuje Armia Czerwona. Ulke ma 16 lat, gdy w domu naprzeciw jej mieszkania zatrzymują się żołnierze w drodze na front. Z o rok starszą koleżanką Gerdą gotują więc kartoflankę i niosą żołnierzom. Znajduje się też parę butelek wina. „Myślałyśmy tylko o jednym – wspominała Ulke. Zrobić to teraz. Mieć za sobą już ten pierwszy raz. Liczyłyśmy, że wtedy strach będzie mniejszy. Strach przed gwałtem i przed przemocą. Miał na imię Jan, pochodził z Kassel. To stało się u mnie w domu. Kiedy przyszliśmy tam, matka siedziała za stołem. Patrzyła, jak wchodzimy do jej sypialni. Nie powiedziała ani słowa. Kiedy Jan wychodził, też milczała”.

Jeśli Berlin w tamtych chwilach ma ochotę na jakąkolwiek rozrywkę, to jest nią seks. Obcy ludzie rzucają się sobie w ramiona bez opamiętania, jakby jutra miało nie być. W restauracji na Kurfursterdamm kilku oficerów SS urządza sobie „bankiet końca świata”. Raczą się znalezionym w jakiejś piwnicy winem w towarzystwie kobiet ubranych w wieczorowe suknie. W morzu ruin przy ulicy Tiergarten, w krzakach rododendronów mężczyźni i kobiety szukają nawzajem chwili zapomnienia.

Berlińczyków dochodzą słuchy, że ich rodacy na Śląsku jedzą korzonki i trawę, więc chcą się zabezpieczyć. Gerda Petersohn, 19-letnia sekretarka, biegnie na bocznicę kolejową, gdzie ma stać wagon z racjami żywnościowymi Luftwaffe. Kobiety rozrywają pudełka. Po chwili kilka z nich już nie żyje. Nadleciały radzieckie samoloty i ostrzelały stojące na bocznicy pociągi. Gerda schroniła się pod wagonem. Udało jej się zabrać żelazną rację pilota z czekoladą i tabletkami ze słodu.

11 kwietnia mieszkańców dobiega odgłos dział, linia obrony Berlina została przełamana przez Rosjan. Ale gazety, choć są już tylko pojedynczymi płachtami papieru, wciąż zawierają więcej propagandy niż prawdy. Tylko codzienne komunikaty Wehrmachtu donoszą o kolejnych miastach zajętych przez wroga. Racje żywnościowe przyznane mieszkańcom – kiełbasa, boczek, ryż, suszony groch, fasola lub soczewica, trochę cukru i tłuszczu – dowodzą, że Berlin znalazł się w oblężeniu.

Nauczyciele, mimo strachu przed denuncjacją, radzą swoim uczniom, jak uniknąć powołania do wojska, bo teraz dowódcy będą chcieli wykorzystać jako mięso armatnie nawet 14-letnich chłopców.

KONIEC

21 kwietnia, w dniu pierwszego ostrzału artyleryjskiego, na ulicach rozgrywają się dantejskie sceny. Długa kolejka kobiet przed domem towarowym Karstadt na Hermannplatz zostaje niemal zmieciona z powierzchni ziemi. Wiele osób ginie w kolejkach do pomp wodnych. Nie sposób już opuszczać schronów. Mimo to Goebbels każe rozrzucać ulotki, że do miasta zbliża się Armia Wenecka i już niedługo Berlin będzie wolny.

Zgodnie z rozkazem „Spalona ziemia” podpisanym przez Hitlera 19 marca sami Niemcy niszczą kolejne obiekty: fabryki, gazownie, elektrownie, wodociągi, centrale telefoniczne. Gospodarstwa chłopskie miały zostać spalone, bydło wybite, a zapasy żywności zniszczone. Próba sprzeciwu ministra uzbrojenia Alberta Speera, który tłumaczył, że warto zachować mosty czy fabryki, bo przecież mogą się jeszcze przydać, nie przyniosła efektu. Hitler mówił, że „jeżeli wojna jest przegrana, nie przetrwa jej również naród i nie ma powodu martwić się o jego podstawowe potrzeby”. A zresztą, naród okazał się za słaby, żeby żyć.

W ostatnich dniach kwietnia na rozkaz Hitlera zostają zalane tunele berlińskie kolei podziemnej, w których chronią się dziesiątki tysięcy ludzi. Paul Peikert, niemiecki ksiądz spisujący kronikę oblężonego Wrocławia, notuje: „Naród niemiecki stoi wewnętrznie obezwładniony wobec takiego obłędu niszczenia i w tym przejawia się j ego upadek. Im wcześniej przyjdą Rosjanie, tym wcześniej skończy się to dzieło zniszczenia, którego sprawcą jest nasze dowództwo”.

Peikert się myli. Rosjanie wkraczający do Niemiec w poczuciu zemsty za okrucieństwa hitlerowców na Wschodzie mają swój własny plan niszczenia. Idą z wpojonym im przekonaniem, że wszystko w podbitym kraju należy do nich, zarówno dobra materialne, jak i ludzie. Na słynnym zdjęciu, na którym dwaj żołnierze wieszają flagę ZSRR na Reichstagu, na obu rękach jednego z nich widać zegarki. Jakiś czas potem zdjęcie zostanie wyretuszowane przez radziecką propagandę i jeden zegarek zniknie.

Nie znikną z pamięci okrucieństwa i gwałty, których Armia Czerwona dopuściła się wobec kobiet i dziewcząt. Niemki próbowały udawać chore na tyfus albo postarzały się, posypując głowę i nacierając skórę popiołem, żeby wyglądać mniej atrakcyjnie. Niektóre kobiety w Berlinie posuwały się do tego, że aby ochronić własne córki, wskazywały miejsca ukrycia innych dziewcząt. Bywało, że mężczyźni żądali od swoich sąsiadek, żeby się nie opierały, bo dzięki temu inni przeżyją. Ofiarami gwałtów, często wielokrotnych, zbiorowych i bestialskich, padły dwa miliony niemieckich kobiet, tylko w Berlinie około 100 tysięcy. 10 tysięcy z nich popełniło samobójstwo.

Opracował: Leon Baranowski, Buenos Aires – Argentyna