Odczytać dziedzictwo Kornela

Grażyna Adamska, Obywatelska, nr 244, 20.05.2021 r.

Z Kornelem poznawałam się tak, jak wielu – przez lata był dla mnie tajemnicą i legendą, by potem zostać przyjacielem.

Byłam nastolatką, kiedy zaczął się formować zorganizowany sprzeciw wobec komunistycznej tyranii. We wrocławskim V LO, do którego uczęszczałam, lekcje fizyki prowadził Aleksander Gleichgewicht. To, że zupełnie niespodziewanie, z dnia na dzień zniknął z naszej szkoły dopiero po jakimś czasie skojarzyliśmy wtedy z pojawianiem się jego nazwiska na łamach krążących z rąk do rąk plików bibulastych kartek. Złożona z nich broszura przypominała studenckie skrypty, ale nazywała się „Biuletyn Dolnośląski” i zawierała artykuły, z jakimi nie spotkałam się wcześniej nigdy. Jeden do złudzenia przypominał mi rozmowę mojego ojca z jego bratem, kiedy bawiliśmy w jego domu w Krakowie. Wspominając siedzieli pod obrazem Wojciecha Kossaka, przedstawiającym pościg ułanów za bolszewikami, w panice gubiącymi czerwoną flagę (u krakowskich krewnych dzieło to przetrwało Hitlera, Stalina, dziś należy do jednego z moich kuzynów). Przywoływali opowieści swojego ojca a mojego dziadka, który mówić miał o czym, bo na wojnę z bolszewikami poszedł wiosną 1919 a wrócił z niej dopiero po Bitwie Niemeńskiej. Z pisaną formą tej ojczystej a zarazem mojej rodzinnej historii po raz pierwszy spotkałam się czytając „Biuletyn Dolnośląski”. Redaktorem publikującym tak ważne i bliskie mi treści był Kornel Morawiecki.

Mieszkałam tuż przy Grabiszyńskiej, czyli niemal we wrocławskim oku cyklonu wydarzeń lat osiemdziesiątych. W sierpniu 1980 specjalne wydanie „Biuletynu” pojawiało się w klatkach schodowych i na murach. Rok później artykuły Morawiec- kiego czytać można było z wielkich afiszy plakatowej gazety „Nasze Słowo”. Równocześnie głośno było o redaktorze „Biuletynu” jako głównym sprawcy „Posłania do ludzi pracy Europy Wschodniej”, aresztowanym i stawianym przed sądem za rosyjskojęzyczne gazetki, „podważające sojusz z ZSRR”. Po wprowadzeniu stanu wojennego dość szybko okazało się, że jest najważniejszą postacią podziemia. Permanentnie zaciekle poszukiwany ciągle był obecny na łamach bezliku niezależnych wydawnictw a także na falach Radia Solidarność Walcząca. Co jakiś czas jego głos usłyszeć też można było w audycjach Wolnej Europy. I jakże spokojny i rozsądny to był głos. Na pytanie: „Jak długo będzie się pan ukrywał?” odpowiadał „Tak długo, aż mnie aresztują. W końcu to przecież raczej nastąpi”. A jednak nie następowało przez całe lata, choć na ulicach spotkać można było obławy, zmobilizowane wiadomością o prawdopodobnym przebywaniu poszukiwanego w danym kwartale miasta. Co jakiś czas tłumy demonstrantów skandowały jego nazwisko, które wraz z fotografią pojawiało się też w zamieszczanych w reżimowej prasie listach gończych. Kolejne lata bycia nieuchwytnym budowały złudzenie, że „jego to chyba nie złapią nigdy”. Tym większym szokiem była wiadomość, że siepacze z SB w końcu go dopadli. O tym, jak wielką był wtedy legendą świadczyć może ilość opowieści o jego zatrzymaniu, które wówczas zaczęły krążyć. Wg jednej bezpieka miała mieć jakiś niepewny trop, w związku z którym otoczyła całe osiedle i przetrząsała setki mieszkań. Wersja, wg której aresztowany zaprzeczał, jakoby był Morawieckim, jeszcze kilka tygodni później znalazła swój wyraz w „Bożonarodzeniowej Szopce Wrocławskiej”. Jej publikowany w drugim obiegu tekst zawierał słowa: „Jak tu się domagać Kornela uwolnienia, jeśli on sam do siebie się nie przyznaje?” Wiosną 1988 wybuchły strajki, do których dołączyli też studenci. W pękającej w szwach Sali Nehringa wielką satysfakcją było dla mnie jednogłośne przyjęcie jednego z żądań naszego protestu – prawo deportowanych właśnie Kornela Morawieckiego i Andrzeja Kołodzieja do powrotu do ojczyzny. Reżim się na to nie zgodził – przy próbie powrotu powtórnie wypchnął Kornela za granicę z paszportem, który po jej przekroczeniu tracił swoją ważność. Tak prawa do życia w swojej ojczyźnie pozbawiano człowieka, który zrobił dla niej tyle, co mało kto. Tym większą sensacją był jego nielegalny powrót. Kto wtedy tego nie przeżywał ten nie zrozumie, jak było to wówczas niezwykłe. Lecz tym więcej potem zadawano sobie truciu, by tę jakże szlachetną legendę zniszczyć.

Nigdy nie zapomnę mojego pierwszego, osobistego zetknięcia z tym człowiekiem – legendą, choć nie polegało ono jeszcze na moim bezpośrednim z nim spotkaniu. Nadal się ukrywał, kiedy krótko przed ślubem mój narzeczony powiedział do mnie: „Właśnie dostaliśmy pierwszy ślubny prezent. Od Solidarności Walczącej. Wczoraj, z życzeniami, wręczył mi go Kornel Morawiecki”. Częścią tego prezentu była książka z dedykacją, w której Kornel zwracał się do mnie po imieniu. Powiedzieć, że byłam bezbrzeżnie zdumiona, to nic nie powiedzieć. Największa z legend podziemia obdarowuje nas w związku z naszym wejściem na nową drogę życia! Na pytanie o moje imię w dedykacji Artur odpowiedział: „Nie pytał o nie. On naprawdę jest jak Aleksander Macedoński, który znał imiona wszystkich swoich żołnierzy”.

U schyłku lat osiemdziesiątych zaczęły się jednak dziać rzeczy, które postrzegałam jako szczyty kuriozalnych nonsensów. Ciskających dotąd kalumnie w Kornela Urbanów i Kiszczaków zastąpili ludzi formalnie związani z opozycją i Solidarnością. Ilość krążących w wielu środowiskach pomówień miała skalę nie pozostawiającą złudzeń, że na pełny regulator uruchomione zostały stare ubeckie metody zwalczania przeciwników. Dały one o sobie znać w czasie pierwszego jawnego wrocławskiego spotkania z Kornelem a jeszcze bardziej podczas zbierania podpisów pod jego kandydaturą przed wyborami w 1990 roku. Na tej samej uczelni, której studenci kilkanaście miesięcy wcześniej tak jednoznacznie solidaryzowali się z więzionym i skazywanym na banicję Kornelem, teraz prośba o podpis pod jego kandydaturą często kończyła się awanturą. Podpisy najlepiej było zbierać w salach przed wykładami.

I za każdym razem prędzej czy później pojawiał się ktoś reagujący demonstracyjną agresją. Wśród miotanych obelg najczęściej powtarzały się frazy z propagandy niegdysiejszych rzekomych przyjaciół, którzy po obdarowaniu przez komunistów dostępem do mediów zarzucali Kornelowi „skumanie się” z bezpieką, dążenie do rozlewu krwi, żądzę władzy, stawianie oporu „konstruktywnej odbudowie kraju”. Bolesne było to zderzanie się z furią tak krzywdzących nonsensów. Stokroć bardziej bolesna była świadomość, jak straszną krzywdą są one dla Kornela. Pojawiać się też wtedy zaczęły publikacje o zmaganiach z reżimem w latach osiemdziesiątych. Nad nie jedną z nich siedzieliśmy nie wierząc własnym oczom, że tak prędko można przystąpić do tak bezczelnego zakłamywania historii. Artur, siedząc nad kolejnymi „historycznymi opracowaniami”, całkowicie pomijającymi Kornela i jego organizację, albo ich zasługi przypisującymi całkiem komu innemu kręcił głową i powtarzał: „Coś takiego można napisać, w głowie się nie mieści…” Mieszkaliśmy w Obornikach Śl. i korzystając z możliwości darmowego dysponowania salą ośrodka kultury od 1990 roku organizowaliśmy częste spotkania z Kornelem, który przybywał także w towarzystwie Wojciecha Ziembińskiego, Stanisława Srokowskiego, Antoniego Lenkiewicza i innych zacnych postaci. Republika Okrągłego Stołu panowała już wtedy nad wszystkim a jednak nasze spotkania nie obywały się bez incydentów. Nie było dość nawet tego, że doszczętnie spłonął pęgowski dom Morawieckich.

Kiedy bliżej poznałam Kornela przestałam się dziwić jego skierowanej do mnie dedykacji. Przekonałam się, jak szczerze interesował się losem ludzi. Był organicznie niezdolny do obojętności, stąd i w cuchnącym, agresywnym menelu zawsze widział człowieka, któremu trzeba pomóc. Kiedy dowiedział się, że wraz z naszym synkiem najbliższe miesiące spędzę w Centrum Zdrowia Dziecka, natychmiast zaczął szukać kogoś, kto mógłby nam służyć jakimś wsparciem. Skontaktował nas wtedy z Tomkiem Dangelem, doktorem medycyny, człowiekiem absolutnie wyjątkowym. W którejś z naszych rozmów Tomek powiedział coś, co było jakby wyjęte z moich myśli, tyle że wyrażone konkretnym zdaniem: „Kornel to ktoś dalece więcej, niż działacz czy polityk. On potrafiłby oddać życie za jakiegoś nieznanego sobie człowieka a zarazem ogarnia sprawy dalece większe od uwolnienia świata z pułapek totalitaryzmu”. Wiele razy dane mi było przekonać się o trafności tego spostrzeżenia. Być może to umysł fizyka – teoretyka owocował dystansem do tego czasu i przestrzeni, w których dane nam było zaistnieć. I choć o wielu sprawach mówił, że „to bzdury” paradoksalnie okazywało się, że wg Kornela wszystko, nad czym się trudzimy, ma doniosłą wartość. Był rzecznikiem spójnego światopoglądu, ale nie był niewolnikiem żadnej doktryny. W jego widzeniu świata codzienność miała odniesienia do wieczności, ale każdy z elementów tego świata poddawał nieustannej rewizji. Stąd w dyskusjach rodziły się pomysły, z których godzinami razem się naśmiewaliśmy, bo tak wydawały się szalone, a potem wracaliśmy do ich poważnej analizy. Tak było np. z pomysłem Kornela, by w wyborach każdy miał nie jeden głos, ale kilka i tym samym mógł nimi obdzielić paru kandydatów. Kornel zastrzegał się, że nie jest to żadna jego propozycja, lecz jedynie rodzaj „głośnego myślenia”. Innym przyczynkiem do rozważań była sprawa równości wyborów. Bo być może najbardziej doświadczeni czy zasłużeni jednak takich głosów powinni mieć więcej? Celem tego rodzaju polemik było teoretyczne poszukiwanie jak najbardziej sprawiedliwych i pożytecznych rozwiązań ustrojowych. A tym, o co w takich dysputach chodziło najbardziej, było uświadamianie sobie możliwości tworzenia rozwiązań lepszych od dotąd istniejących. W XVIII wieku to przecież Polska uchwaliła pierwszą nowoczesną konstytucję (amerykańska w ogóle nie powinna być tu brana pod uwagę, bo przecież nawet nie wykluczała niewolnictwa). Jeśli chodzi o system republikański czy podmiotowość człowieka – Polska nie uczyła się od nikogo, bo wyprzedzała wszystkich. Czy więc dziś też nie może proponować własnych rozwiązań zamiast naśladować pochodzące z krajów o niewspółmiernie krótszej tradycji prawa, wolności i demokracji?

W dyskusjach z Kornelem często pojawiał się argument: „Może to i dobre, ale przecież nikt tego nie robi.” Zwykle odpowiadał wtedy: „Jeśli nikt tego nie próbował to dlaczego my nie możemy być pierwsi?” Choćby ten jeden okruch Kornelowego sposobu myślenia warto mieć w pamięci, bo nie raz okazał się on kluczem do urzeczywistniania tego, co wydawało się być nierealne.

Opracował: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych