NADZIEJA

Wojciech Cejrowski korespondencja z USA, DoRzeczy, nr 1, 10.01.2021 r.

Nadzieja RP w małych B rolnikach i przedsiębiorcach pod warunkiem, że jakoś kiedyś przejmą władzę.

Premierem powinien być facet, który prowadził osiedlowy sklep, zbankrutował, a potem się podniósł z bankructwa – ktoś, kto zrobił coś konkretnego, a nie ktoś, kto „ma dokonania”. Politycy wszystkich opcji zawsze „mają dokonania”. Pytasz ich: „Coś pan w życiu zrobił konkretnego?” a on ci na to, że „uczestniczył” w tym czy tamtym. Nie pytam, w czym uczestniczył, pytam, co ZROBIŁ. Napiekł chleba dla ludzi przez 20 lat, bo jest piekarzem? Dał pracę 20 rodzinom, bo ma fabrykę śrub? Kwalifikacją do zarządzania cudzymi rodzinami i majątkiem wspólnym – czyli krajem – powinno być coś KONKRETNEGO.

***

Margaret Thatcher była córką sklepikarza (a nie generała czy profesora) i dlatego doskonale znała się na prowadzeniu tego gospodarstwa rodzinnego, jakim jest państwo.

Ojciec Trumpa był dość zwyczajnym budowlańcem, a majątku dorabiał się powoli – remontując czynszówki w gorszych dzielnicach Nowego Jorku. Gdy syn postanowił, że kiedyś podbije Manhattan i zacznie stawiać wieżowce, ojciec się przestraszył, ale… wyłożył forsę i dał dziecku szansę – pierwszy duży interes zrobili razem, i to nie było na Manhattanie. Donald (wtedy chłopak w koledżu) pilnował tamtej roboty, ojciec finansował i patrzył z boku.

Kupili zrujnowane budynki komunalne, doprowadzili je do porządku i nagle cuchnący slums zamienił się w ładne i czyste miejsce do mieszkania. Donald zaprzyjaźnił się wtedy z jednym z mieszkańców, który przeżył obóz koncentracyjny w Polsce. Młodziutki Trump cenił tego człowieka za jego wyczucie ulicy. Wiedział, że ktoś, kto przeżył obóz, musi mieć tego wyczucia więcej niż inni. I pewnego dnia posłuchał dobrej rady: „Donald, sprzedaj ten obiekt. Jest wprawdzie teraz świetny i wszyscy chcą tu mieszkać, ale dzielnica dookoła schodzi na psy”. Trump nie czekał, sprzedał szybko, zarobił i ruszył na podbój Manhattanu.

Umie spojrzeć w oczy i przyjąć dobrą radę od kogoś, kto jest „nikim”. Umie też spojrzeć w oczy eksperta z dyplomami i odrzucić jego ekspertyzę jako nic niewartą i przemądrzałą lub… nieszczerą, polityczną.

Ojcowie założyciele USA też byli przedsiębiorcami, a nie politykami. Gdy się zbierali na obradach pierwszego Kongresu, każdy chciał szybko wracać do domu – do roboty na swojej farmie. To było dobre, bo nie tracili czasu na głupoty.

Posłowie RP nie powinni dostawać żadnego wynagrodzenia. Każdy powinien się utrzymywać z jakiejś swojej roboty, a posłem być po godzinach i za darmo. Spotykaliby się na krótko, uchwalali rzeczy konieczne i najważniejsze, a nie te obecne stosy papieru zapisane głupotami.

***

Nadzieja RP w małych rolnikach i przedsiębiorcach pod warunkiem, że kiedyś przejmą władzę. Ale żeby władzę przejąć, trzeba najpierw obalić tę, która jest teraz, bo władza dobrowolnie władzy nie odda, a przy obecnym systemie wyborczym oni się bardzo dokładnie zabezpieczyli przed dopuszczeniem do sterów kogokolwiek nowego.

Ordynacja, którą mamy, listy wyborcze i obowiązek zbierania podpisów – te rzeczy powodują, że żaden kandydat niezależny i pozapartyjny nigdy nie ma szans.

Zbieranie podpisów – po co? Niech startuje, kto chce, i najwyżej przegra, bo się przeliczył. Najwyżej umoczy forsę na kampanię. Przegra, to przegra – jego strata.

***

W USA nie dość, że nie musisz zbierać podpisów, to nawet kandydować nie musisz, aby wybory wygrać. Jest bowiem w demokracji amerykańskiej takie coś, jak „dopisywanie kandydata”. Obywatel na karcie wyborczej odręcznie dopisuje nazwisko kogoś, kto się nie zgłosił do wyborów, ale go chcemy.

I bywały takie przypadki, gdy ktoś nie startował, ale został wybrany ich sędzią, szeryfem, gubernatorem… (tak – w Ameryce wybieramy sędziów, prokuratorów, dzielnicowych – całą masę ludzi, którzy w Polsce są mianowani i należą do kasty).

Można więc w USA dopisać czyjeś nazwisko odręcznie i w ten sposób zagłosować. Potem ktoś taki widzi wynik: „Zostałem wybrany? Bez kampanii wyborczej?” I co? Może ten wybór odrzucić i wówczas zwycięzcą zostaje któryś z pozostałych. Ale… częściej jest tak, że kandydat dopisany przyjmuje ten obowiązek – ludzie mnie chcą, dobrowolnie mnie dopisali… Mam patriotyczny obowiązek przyjąć urząd. Ach, gdyby takw Polsce…

***

I chciałbym, żeby wróciła przedwojenna instytucja odwołania posła. Sprzeniewierzył się swoim obietnicom wyborczym, to wylatuje z Sejmu. Ci sami, którzy go wybrali, mogą go wywalić na pysk – bez czekania do końca kadencji.

I chciałbym, żeby wróciła kara śmierci za korupcję na urzędzie – w drugiej RP była.

Ten czy inny sędzia lub minister biorący łapówki zastanowiłby się chwilę dłużej przed przyjęciem koperty, gdyby w tle czekała szubienica. (Rozwiązanie niecywilizowane? Ja tam uważam, że przed wojną byliśmy bardziej cywilizowani niż teraz – eutanazji nie było i paru innych wymysłów, które są współczesnym zezwierzęceniem. Niech lewacy skreślą ze swego programu eutanazję i aborcję, to ja się zastanowię nad skreśleniem szubienicy).

***

Aha i jeszcze odpowiedzialność!

Każdy urzędnik w kraju powinien odpowiadać majątkiem WŁASNYM za straty, które spowodował. Premier podjął złą decyzję i narobił strat? RP musi płacić odszkodowanie, bo sędzia coś zawalił? To najpierw pokrywamy te straty całym jego majątkiem osobistym, a dopiero potem resztę dokłada państwo. I cokolwiek taki premier zarobi do końca życia, zabieramy mu na spłatę tamtej straty. Zostawiamy mu tylko tyle, by nie zdechł z głodu. ‘ Duży urząd powinien oznaczać dużą odpowiedzialność, a nie wyłącznie honory, limuzynę i emeryturę.

Opracował: Leon Baranowski – Buenos Aires, Argentyna