Podmiotowa Polska – norma czy aberracja

Artur Adamski, Obywatelska, nr 227, 11-24.09.2020 r.

Trzy stulecia zwalczania naszej suwerennej państwowości na długo utrwaliły wyobrażenia na temat rozmiaru, znaczenia i miejsca Polski. Umożliwiły też uformowanie w naszej zbiorowości szerokich kręgów i politycznych elit, dla których podmiotowość naszego państwa nie jest żadną wartością.

Przyzwyczajenie do Polski małej i podległej

Polska to jedna z najwspanialszych tradycji państwowych Europy. Na naszym kontynencie wcale nie ma aż tak wielu krajów, które przez równie wiele stuleci byłyby znaczącymi bytami politycznymi. Wszystkie natomiast państwa, posiadające porównywalny dorobek parlamentarny i republikański czy równie wielką tradycję prawa szanującego godność osoby ludzkiej, da się policzyć na palcach jednej ręki. Problemem jednak jest to, że w roku 1717 Rzeczpospolitej narzucono rosyjskie wpływy, a w 1795 roku została ona wytarta z mapy Europy. Aż do roku 1918 Polska pojawiała się na niej jedynie w postaci szczątkowej i podporządkowanej obcym potęgom. W 1807 zaistniała jako Księstwo Warszawskie, które dwa lata później, po samodzielnie stoczonej, zwycięskiej wojnie z Austrią osiągnęło rozmiar ledwie połowy naszego dzisiejszego terytorium.

Kres położyła mu klęska Napoleona. Zaangażowanie się wielu Polaków po stronie ówczesnej Francji przypomniało światu o historycznym narodzie, upominającym się o swoje prawa, ale zarazem upowszechniło wyobrażenie o Polsce, jako o małym kraju, który pojawia się i znika. Skojarzenie takie zostało ugruntowane stuleciem karłowatej odrobiny quasi-państwa. W roku 1815, decyzją kongresu wiedeńskiego, powstało Królestwo Polskie, które cieszyło się przez kilkanaście lat dużą autonomią, bardzo na owe czasy demokratyczną konstytucją i dynamicznym rozwojem gospodarczym. W późniejszym czasie imperium rosyjskie dążyło do całkowitego wchłonięcie tej namiastki naszej państwowości, zastępując nawet imię Polski nazewniczym nowotworem: Kraj Nad- wiślany. Całe pokolenia Europejczyków szczątkową postać naszego państwa odnaleźć mogły tylko na dokładniejszych mapach i to jedynie jako prowincję Rosji, liczącą niespełna 129 tys. km kw. W roku 1919 niemal wszystkie delegacje, na mający zdecydować o nowym kształcie Europy Kongres Wersalski były przekonane, że Polska może ograniczać się do takiego tylko rozmiaru. To, że Polacy mogli chcieć czegokolwiek więcej – dla wielkich ówczesnego świata było szokiem. Również współcześni nam, ogromnie znani historycy tacy, jak Paul Johnson, sięganie po Wielkopolskę, Śląsk, Pomorze do dziś nazywają „zaborczą polską zachłannością”. Dla wielu nadal układem odniesienia nie jest bowiem Polska ze stuleci swej świetności, ale ta istniejąca szczątkowo lub nieistniejąca wcale, z okresu od końca wieku XVIII po rok 1918.

Dwie koncepcje Europy

Przez szereg stuleci naprzemiennie przeplatały się dwie wielkie koncepcje politycznego ładu naszego kontynentu. Jedną był porządek, ustalony w roku 1815 na kongresie wiedeńskim. Polegał on na podziale Europy między kilka mocarstw, kosztem nieistnienia wielu państw narodowych. Taki ład trwał bez większych zmian przez prawie sto lat. Po drugiej wojnie światowej powrócił w zmodyfikowanej postaci, w której imperium sowieckie dzierżyło w swych rękach połowę kontynentu aż po Łabę. Drugi wariant, od traktatu z roku 1919 zwany wersalskim, przetrwał ledwie dwadzieścia lat i zaczął się odradzać wraz ze słabnięciem wpływów sowieckich w roku 1989. Coraz mocniej dające o sobie znać zwyrodnienie idei zjednoczonej Europy, polegające na dążeniu do przepoczwarzania Unii Europejskiej w superpaństwo, przynieść może ponowne przekreślenie wariantu, jaki zwyciężył na Kongresie Wersalskim. Czyli modelu, cechującego się prawem narodów do posiadania własnych państw.

W okresie międzywojennym wielu polityków nie tylko niemieckich otwarcie kwestionowało prawo narodów do samostanowienia. Dyplomacja republiki weimarskiej upowszechniała pogląd o Polsce jako państwie sezonowym, którego nie należy traktować jako poważnego partnera, trwałego podmiotu międzynarodowego ładu. Tragiczne dla nas wydarzenia lat 1939-45 uprawniają do wniosku, że także sojusznicy Polski traktowali nas jako byt, który skoro już przestawał istnieć, to może tak też się z nim stać w przyszłości. Dzisiejsza frazeologia poprawności politycznej utrudnia rozpoznawanie rzeczywistych poglądów i intencji. Czy jednak przekonania, sposób myślenia a przede wszystkim interesy – uległy zasadniczym zmianom?

Bardzo wiele wskazuje przecież na to, że prawo narodów do samostanowienia wcale nie jest ideą podzielaną przez gros wielkich współczesnego nam świata. Dla wielu polityków autorytetem jest np. Henry Kisinger, były sekretarz stanu USA i laureat Nagrody Nobla, autor obowiązkowych lektur dyplomatów całego świata i dla wielu wzorzec politycznego myślenia. A myślenie to jest bardzo proste: liczą się silni i wielcy, a interesów tych, którzy do tego grona nie należą, uwzględniać nie trzeba. Warto też było zwrócić uwagę na reakcję Rosji na niedawny pogrzeb wspólnych polsko-litewsko-białoruskich bohaterów powstania styczniowego. Przywódcy i liderzy rosyjskich opinii nie mówili Rosji o tych bojownikach o swą narodową wolność nie mówili jako o powstańcach, ale – zdrajcach i antyrosyjskich buntownikach. Takie stawianie sprawy brzmi jak deklaracja odmowy prawa do wolności tych narodów, które udało się kiedyś przydusić carską satrapią.

Wewnętrzne skutki niegdysiejszego braku niepodległości

Brak niezawisłego bytu powoduje też, że część zniewolonego narodu orientuje się politycznie nie na ośrodki, dążące do odzyskania państwowej podmiotowości, lecz na potęgi, które niepodległy byt odebrały. W okresie zaborów mieliśmy liczne elity, bez reszty oddane Habsburgom, realizujące swoje partykularne interesy w oparciu o Petersburg czy Berlin. Identyczny mechanizm działał w okresie PRL-u, po którym odziedziczyliśmy ogromną część sceny politycznej. Mamy więc we współczesnych elitach także ludzi od pokoleń przyzwyczajonych do służenia obcym. Poszukiwanie dla siebie zewnętrznych panów to dla nich naturalny odruch, mechanizm będący istotą ich funkcjonowania. Co można myśleć o polskich politykach, przyjmujących nagrody i medale, noszące imiona osobistości takich, jak Gustaw Stresemann, do końca życia otwarcie głoszących konieczność odebrania Polsce Pomorza a de facto – pozbawienia naszego kraju niepodległości? W pierwszym garniturze polityków Trzeciej Rzeczpospolitej mamy postacie, które z ukontentowaniem przystały na udekorowanie ich medalami z wizerunkami i nazwiskami realizatorów takich właśnie programów.

Historyczny precedens utraty niepodległości i znikania z mapy Europy nie sprzyja budowie silnej pozycji politycznej. Drogą do jej stworzenia tym bardziej musi być znaczący potencjał budowanego przez nas państwa. Przede wszystkim – potencjał gospodarczy, umożliwiający rozwój potęgi militarnej, sprzyjający wzrostowi demograficznemu, podnoszący atrakcyjność państwa jako poważnego partnera w relacjach międzynarodowych.

Siła ekonomiczna to klucz do rozwiązania bardzo wielu problemów. W przypadku państwa o doświadczeniach i geopolitycznym położeniu takim, jakie ma Polska, to niezbywalny warunek podmiotowości. A nawet politycznego istnienia.

Jarosław Praclewski Solidarność RI, numer legitymacji 8617, działacz Antykomunistyczny