Doktor Dziób prosi do tańca

Wiesław Chełminiak, DoRzeczy, nr 19, 4-10.05.2020 r.

Porównanie obecnej pandemii z dawnymi potwierdza, że czasy się zmieniają, jednak ludzie nie bardzo

Kulturowo byliśmy na inwazję koronawirusa przygotowani. Apokaliptyczne wizje opustoszałych ulic, szpitali pełnych umierających, którymi nie ma kto się zająć, bezradności rządów i totalnego rozkładu życia społecznego mniej lub bardziej utalentowani twórcy roztaczali od stuleci. Teraz cywilizacja jeszcze się jakoś trzyma, można więc umilać sobie kwarantannę, oglądając w kinie domowym „12 małp” i „28 dni później”. Komputerowa wyszukiwarka w sekundę wypluwa dziesiątki wizerunków triumfującej śmierci. Literaci też stanęli na wysokości zadania. Temat zgłębiano po wielokroć – w konwencji paradokumentalnej (Daniel Defoe), upiornej (Edgar Allan Poe), makabryczno-fiywolnej (Giovanni Boccaccio] i egzystencjalnej (Albert Camus].

SPOKOJNIE, TO TYLKO DŻUMA

Poczesne miejsce w epidemicznym imaginarium zajmuje XVII-wieczny strój, chroniący lekarzy przed zarażeniem. Ponoć wymyślił go Charles de Lorme, nadworny medyk królów francuskich. On też zaprojektował najbardziej rzucający się w oczy element – ptasią maskę.

W dziobie znajdowała się mieszanka ziół, pozwalająca znosić fetor ciał pacjentów. Zaraza jeszcze szalała w Europie, gdy „maska doktora” stała się przebojem weneckiego karnawału. No cóż, trzeba było jakoś odreagować grozę i przymusową bezczynność.

MOMENT PRAWDY

Historyk Jean Delumeau w pasjonującej monografii „Strach w kulturze Zachodu XIV-XVIII w.” poświęcił epidemiom sporo uwagi. Nic dziwnego, pochłaniały więcej ofiar niż wojny. Dżuma, zdecydowanie bardziej mordercza niż COVID-19, zredukowała populację Starego Kontynentu co najmniej o jedną trzecią, po czym atakowała cyklicznie, co kilka, kilkanaście lat przez prawie cztery wieki. Jakbędzie z koronawirusem, jeszcze nie wiemy.

Czarna śmierć zastała Europę beznadziejnie skłóconą. W obliczu islamskiego zagrożenia władcy woleli gnębić chrześcijańskich sąsiadów. Kościół – naturalny czynnik jednoczący – popadł w schizmę i stał się źródłem zgorszenia. Stabilność wewnętrzna też była dobrem deficytowym. Ówczesne państwa nie potrafiły zapewnić ludziom bezpieczeństwa ani uchronić ich przed głodem (niedożywienie, jak wiadomo, obniża odporność na choroby). W miastach burzyło się pospólstwo, chłopi wszczynali regularne bunty, na handlowych szlakach grasowali rycerze rabusie. Towarzyszyła temu ekonomiczna stagnacja.

Dzisiaj wirusy podróżują samolotami, w średniowieczu przywoziły je okręty. Włoskie porty były bramą, przez którą dżuma przedostała się do Europy. My przynajmniej wiemy coś niecoś o niewidzialnym zabójcy. Nasi przodkowie gubili się w domysłach. Katastrofę tłumaczyli fatalnym układem planet, „zgniłym” powietrzem, a najczęściej gniewem Bożym. Zapowiadały ją dziwne zjawiska meteorologiczne i przyrodnicze, np. obfitość żab.

Władza reagowała podobnie jak dzisiaj. Najpierw bagatelizowała niebezpieczeństwo, wiedząc, że wybuch paniki zagrozi porządkowi społecznemu (oraz interesom). Ludzie zresztą chcieli być oszukiwani. „Ktokolwiek na placu, w sklepie czy w domu wspominał o niebezpieczeństwie czy zarazie, zasypywany był drwinami, otaczany gniewną wzgardą” – takie nastroje panowały w Lombardii w roku 1630, w przeddzień powrotu moru.

Delumeau wspomina o miastach, w których lekarze, pod naciskiem notabli, stawiali uspokajające diagnozy. Przychodził jednak moment, gdy prawdy nie dało się już dłużej ukrywać. Odwoływano wtedy uroczystości i zamykano bramy przed obcymi. Zaraza dostarczała też wygodnego pretekstu do pozbycia się włóczęgów i żebraków.

Rozpalanie „oczyszczających” ognisk na rogach ulic miało tyle sensu, co zakaz wstępu do lasów, ale prawdopodobnie poprawiało urzędnikom samopoczucie. Innym popularnym środkiem zapobiegawczym była rzeź zwierząt domowych. W 1665 r. w Londynie zaszlachtowano 40 tys. psów i pięć razy tyle kotów. Mniej gorliwie eksterminowano konie, krowy i świnie. Wiadomo, miały swoją cenę. Na pomysł, by zabijać pchły, które przenosiły dżumę, niestety nie wpadł nikt.

STRACH ZŻERA DUSZE

Zarażeni umierali w męczarniach. Zdrowym pozostawały dwa wyjścia: samoizolacja lub ucieczka. Bogacze czmychali do odciętych od świata rezydencji, biedacy do pobliskich lasów i wsi. Chłopi nie byli zachwyceni, bywało, że intruzów witały strzały z muszkietów. Tyły podawali również ci, na których liczono najbardziej – księża i biskupi.

Reszta, zamknięta w domach, zatykała uszy, by nie słyszeć jęków konających i turkotu kół wozów, którymi wywożono na cmentarz zwłoki zebrane z ulic. Obowiązkiem żywych było wyrzucać ciała przez okna. Ludzie umierali jak zwierzęta, bez spowiedzi, sakramentów i odwiecznych ceremonii pozwalających oswoić śmierć. Porzuceni przez rodziny i przyjaciół, gdyż nawet najbliżsi bali się zbliżyć do chorego.

Krążyły opowieści o sanitariuszach okradających zarażonych i okrętach widmach pełnych zmarłych żeglarzy (dziś zastąpiły je wycieczkowce z chorą załogą i turystami). Czarna śmierć najbardziej srożyła się w wielkich miastach – zabiła połowę mieszkańców Paryża, Londynu, Hamburga, Neapolu, Sewilli i Marsylii. Wzbudzała panikę graniczącą z obłędem – niektórzy, nie czekając, aż zachorują, sprawiali sobie trumny lub kopali groby.

„Strach, który diabeł wkłada w serca tych biednych ludzi, jest najgroźniejszą zarazą” – diagnozował Luter. Oczywiście dziejopisów mogła ponosić fantazja, samobójstw i samosądów było w rzeczywistości mniej, lecz zbiorowa psychoza bez wątpienia miała miejsce. Uliczne harce desperatów stały się inspiracją dla „tańców śmierci”.

Dżuma, podobnie jak trąd i cholera, przybyła ze wschodu. Nikomu jednak nie przyszło do głowy, by mieć pretensje do Chińczyków. Winnych hekatomby szukano bliżej. O zatruwanie źródeł wody i studni posądzano Turków, Żydów, heretyków, ludzi obcych albo nielubianych, np. katów, grabarzy albo cyrulików. Czarownice oskarżano natomiast o smarowanie drzwi i ścian domów trującą substancją, złożoną ze śliny ropuch i węży.

Polska, słabo zaludniona i leżąca na uboczu głównych szlaków komunikacyjnych i handlowych, początkowo cierpiała mniej od Zachodu. Częstotliwość epidemii zwiększyła się u nas dopiero za Wazów. Dwór królewski niejeden raz uciekał od „morowego powietrza” z Krakowa i Warszawy, by zaszyć się w jakimś zameczku w środku puszczy. Państwo też na czas zarazy zawieszało działalność, choć prawdę mówiąc, dla poddanych jego istnienie i tak było mało zauważalne.

MÓDL SIĘ I KOCHAJ

Chcąc podtrzymać morale obywateli, władze miejskie organizowały zbiorowe modły, procesje pokutne i festyny.

Im dłużej jednak trwała pandemia, tym trudnej było o godziwą rozrywkę.

W Londynie tłumy gapiów schodziły się na cmentarze, by obserwować, jak trupy wrzuca się do zbiorowego grobu. Internetu jeszcze nie znano, więc w kwarantannie kwitło życie towarzyskie.

XVI-wieczny chirurg Ambroise Pare radził: „Trzeba trzymać się dziarsko w dobrej, a niewielkiej kompanii, czasem słuchać śpiewaków i instrumentów muzycznych, niekiedy czytać i słuchać jakiejś przyjemnej lektury”. Przestrzegał przed obżarstwem, pijaństwem i folgowaniem chuciom, albowiem „istną dżumą jest pani Wenus, jeśli jej nadużywać”.

W tej ostatniej kwestii nie było zgody między medykami. Jedni zalecali absolutny celibat, drudzy ostrzegali, że „rozdzielenie mężczyzn od kobiet czyni człowieka smutnym i melancholijnym”, co przyciąga chorobę. W opowiadaniu „Maska Czerwonego Moru” Poe postawił tezę przeciwną – hedonizm to prosta droga do zguby. Moralizowanie było naturalną reakcją na renesans popularności „Dekameronu”, uważanego za dzieło frywolne, jeśli wręcz nie pornograficzne. W PRL sprzedawano je spod lady, w roku 1984 kolejne, stutysięczne, wydanie rozeszło się na pniu.

Czytelnicy, ciekawi „momentów”, z reguły pomijali makabryczny prolog.

A przecież nad bohaterami unosi się widmo śmierci. Autor, zwany w Polsce Janem Bokkacjuszem, przeciwstawia jej miłość, rozumianą jako wszechmocny, lecz anarchiczny żywioł, któremu wszyscy ulegają. Nie jest to zwykły zbiór facecji o zabawieniu erotycznym, lecz opis obyczajów, bardziej neapolitańskich niż toskańskich, bo Giovanni młodość spędził na południu Italii.

Jedna z opowieści snutych w „zacnym gronie” traktuje o Żydzie, który nawrócił się mimo zepsucia, które ujrzał w Rzymie. Wiara, która mimo grzechów papieża, kardynałów, mnichów i księży nie upada, lecz przeciwnie – pięknie się rozwija, musi być prawdziwa – konkluduje Boccaccio ustami Abrahama. Swoje dzieło zadedykował kobietom (czyżby już w XIV w. panie czytały więcej niż mężczyźni?).

Antyklerykalizm „Dekameronu” stał się powodem wpisania go na indeks ksiąg zakazanych. Na patrona współczesnych wrogów Kościoła włoski klasyk się jednak nie nadaje. Uciekinierzy z Florencji pamiętają o poście, modlitwie i mszy, jedyny zaś wspomniany w książce homoseksualista jest postacią zdecydowanie negatywną.

MYCIE SKRACA ŻYCIE

Wpływ pandemii na religijność nie wyrażał się jedynie w ożywieniu ruchu pielgrzymkowego, pochodach biczowników i handlu odpustami. Dżuma dała Europie nowych bohaterów w osobie św. Rocha, opiekuna chorych, i św. Karola Boromeusza, który w ogarniętym zarazą Mediolanie odwiedzał lazarety, niosąc cierpiącym duchowe pocieszenie. Gdy dżuma po latach wróciła, jego relikwie obnoszono po mieście. Takich nieustraszonych księży było więcej. W gdańskiej Oliwie żywa jest pamięć o dziewięciu cystersach, którzy podczas epidemii 1709 r. po śmierci miejscowego proboszcza pełnili posługę religijną dla mieszkańców. Wszyscy się zarazili i umarli.

Z lekcji udzielonej ludzkości przez czarną śmierć nowożytna medycyna wyciągnęła zgoła opaczne wniosła. Lekarze zalecali puszczanie krwi, stanowczo zaś odradzali kąpiel i używanie mydła. Wiara w ochronne właściwości brudu sprzyjała kolejnym plagom. Do trądu i dżumy doszedł syfilis, przywleczony z Ameryki. Ospa nie dość, że masowo zabijała dzieci, to jeszcze dożywotnio oszpecała ozdrowieńców.

Zastosowanie podpatrzonej u Turków wariolizacji stało się przełomem, początkiem nowej ery, choć nie obyło się bez wpadek. Szczepionka, wynaleziona przez Edwarda Jennera w roku 1798, okazała się stuprocentowo skuteczna, lecz należało ją powtarzać. Ten haczyk sprawił, że ospę udało się definitywnie okiełznać dopiero w XX w.

Epoka Oświecenia dostarczyła również wzoru na polityczne wykorzystanie zarazy. Caryca Katarzyna II szczyciła się, że osobiście nadzoruje szczepienie swoich dzieci i dam dworu (o kochankach nie wspomniała). Cesarz Józef II, entuzjasta budowy szpitali, na wieść o pojawieniu się w Rzeczypospolitej dżumy ustanowił kordon sanitarny. W ten sposób Austria jeszcze przed pierwszym rozbiorem zagarnęła Spisz i Podhale. Używając identycznego pretekstu, wojska pruskie wkroczyły na Pomorze.

JAK ZDOBYTO MADAGASKAR

W XIX w., nazywanym stuleciem nauki, udało się podnieść w Europie stan higieny i wprowadzić surowe przepisy sanitarne. Natura nadal jednak dokonywała okrutnej selekcji. Cholera zabijała w ciągu kilku do kilkunastu godzin od momentu zarażenia, dając objawy jak przy otruciu arszenikiem. Nad Wisłą zadebiutowała w dramatycznych okolicznościach – towarzyszyła wojsku rosyjskiemu tłumiącemu powstanie listopadowe. Ofiary liczono w tysiącach. Źródło pandemii pozostawało tajemnicą jeszcze przez 50 lat, aż do odkrycia bakterii cholery przez Roberta Kocha. Uciekano się więc do półśrodków. Prusacy na granicy prali banknoty i odymiali listy podróżnych.

W tym optymistycznym stuleciu śmiertelne żniwo zbierały też tyfus, czerwonka i dur brzuszny – choroby nędzarzy. Gruźlica, uważana za przypadłość dziedziczną, szerzyła się w salonach i wiejskich chatach. Wirusy były utrapieniem generałów. Podczas wojny krymskiej więcej żołnierzy alianckich umarło na cholerę, niż zginęło w boju. Francuzi, zdobywając Madagaskar, stracili 6 tys. ludzi po ataku malarii, a tylko 20 w walce z tubylcami.

Kres epidemiom miały położyć kanalizacja, sprzątanie ulic, wywóz śmieci i wspierane przez rządy kampanie zdrowotne. Ledwie jednak ogłoszono triumf medycyny, przyszła następna lekcja pokory. Grypa hiszpanka zabiła miliony młodych, silnych mężczyzn. Pokolenie świadków tej katastrofy już odeszło. Europa obrosła w piórka i uwierzyła we własną nietykalność. Kolejne alarmy okazywały się fałszywe.

Koronawirus paraliżuje działalność gospodarczą. Czarna śmierć była wstrząsem jeszcze silniejszym, lecz świat wrócił do równowagi. Część historyków twierdzi nawet, że gwałtowna depopulacja okazała się korzystna dla tych, którzy przeżyli. Po ustąpieniu dżumy na wsi brakowało rąk do pracy i chłopi mogli stawiać panom warunki. W rezultacie z zachodniej Europy zniknęło poddaństwo.

Na krótką metę najwięcej zyskali sprzedawcy cudownych leków i talizmanów. Wzrost religijności szedł w parze z erozją zaufania do Kościoła. Gdy koszmar się skończył, wybuchła epidemia chrztów i ślubów, jeśli wierzyć pesymistom, nam grozi co najwyżej plaga… rozwodów. Bohater „Dziennika roku zarazy” Defoe wykorzystał okres przymusowej samotności na lekturę i medytacje. Francuzi w obliczu obecnego kryzysu ponoć przeprosili się z „Dżumą” Camusa.

Dawne pandemie doczekały się upamiętnień w postaci kolumn, obelisków i zjawiskowych kościołów – Santa Maria della Salute w Wenecji czy św. Karola Boromeusza w Wiedniu. Jakimi arcydziełami uczcimy pokonanie COVID-19, czas pokaże.

Opracował: Jarosław Praclewski Solidarność RI, numer legitymacji 8617, działacz Antykomunistyczny