Zdrada

Rafał A. Ziemkiewicz, DoRzeczy, nr 9, 24.02-1.03.2020 r.

Jeśli pojęcie „zdrada narodowa” w ogóle ma cokolwiek znaczyć, to „opozycja totalna” budując wyborczy program na postulacie uznania „nadrzędności prawa europejskiego nad krajowym”, tej właśnie zbrodni się dopuszcza

W ostatnich tygodniach spór polityczny w Polsce został zdefiniowany na nowo. Co zaskakujące, nie zrobił tego PiS, tylko „totalna opozycja”, która przez kilka ostatnich lat przyzwyczajała nas do braku pomysłów i biernego reagowania na posunięcia władzy. Co jeszcze bardziej zaskakujące, polaryzacja, którą zbudowała, jest zbawienna dla zużywającego się w rządzeniu PiS, a dla niej samej niekorzystna – choć wszystko wskazuje na to, że politycy opozycji, a szczególnie kibicujące jej media, żywią wręcz przeciwne przekonanie.

Nie ma się jednak z czego cieszyć. Nowa oś sporu cofa bowiem debatę publiczną III RP o kilkanaście, jeśli nie o całe 30 lat, unieważnia wszelkie dyskusje merytoryczne, sprowadzając najbliższe wybory do pytania, na które, wydawało się, dawno już odpowiedzieliśmy: Czy chcemy, aby Polska była niepodległa?

Lewicowo-liberalna opozycja oczywiście formułuje to inaczej: „Czy chcecie, żeby Polska była w Europie?”. Jednak sposób, w jaki przedstawia nasze „bycie w Europie”, nie pozostawia wątpliwości, że chodzi jej w istocie o zrzeczenie się niepodległości na rzecz organów unijnych. Nie w części, nie w konkretnych dziedzinach określonych traktatami – ale w każdej sprawie.

Taka byłaby oczywista konsekwencja zaaprobowania przez wyborców zasady, która stała się hasłem zbuntowanych przeciwko rządowi sędziów Sądu Najwyższego, a wraz z nimi całej liberalno-lewicowej opozycji: nadrzędności orzeczeń TSUE nad polską konstytucją i prawem. Jeśli zgodzimy się, że nasze członkostwo w UE oznacza, iż polskie sądy nie są już sądami polskimi, tylko „europejskimi”, i że jako „europejscy sędziowie” ich pracownicy mają obowiązek podporządkować się wyrokom przysłanym z Brukseli, mającym zdaniem opozycji moc powszechnej wykonalności na terenie całego kraju, to zrzekniemy się automatycznie niepodległości.

„WOJEWÓDZTWO W UE”

Zdumiewające jest, jak bardzo sędziowie i politycy obozu III RP bronią się przed uznaniem tej oczywistości. Skoro orzeczenie TSUE może unieważnić ustawy polskiego Sejmu dotyczące wymiaru sprawiedliwości – to może też zmienić każde inne polskie prawo we wszystkich innych obszarach niewyszczególnionych w traktatach. Od nakazania Polsce wprowadzenia „małżeństw” homoseksualnych, homoadopcji czy zakazu używania określeń „ojciec” i „matka”, do zakazu produkcji mięsa czy wydobycia węgla.

Czyli w praktyce: jeśli główny postulat opozycji, maskowany hasłem „obrony praworządności”, zostałby zrealizowany, Polska stałaby się jedynie „województwem w Unii”, terytorium zależnym, autonomicznym i z własną administracją, ale rządzonym przez obcych. Dodajmy – stałaby się nim z własnej woli, zanim ktokolwiek by od nas tego formalnie zażądał.

Cieszący się – zasłużenie zresztą – rosnącą popularnością Jacek Bartosiak i jego think tank Strategy & Futurę odnotowali tę zmianę stwierdzeniem, że „w Polsce dojrzewają dwa główne stronnictwa: kontynentalne i niepodległościowe”, oba te podejścia uznając za równouprawnione stanowiska w sporze o przyszłość kraju. Warto tę konstatację odnotować, ale nie można się z nią pogodzić. Odrzucenie polskiej suwerenności na rzecz ośrodków, na które Polacy nie mogą mieć żadnego wpływu, nie może być uznawane za jedną z równorzędnych opcji w sporze o przyszłość kraju. Cała nasza historia, tradycja polityczna i zwykły zdrowy rozsądek każą to nazwać inaczej: zdradą narodową. Tak, pora zacząć to mówić jasno i wyraźnie. Jeśli pojęcie „zdrada narodowa” w ogóle jeszcze cokolwiek znaczy, to „opozycja totalna” sięgając po hasło: „Wchodząc do Unii Europejskiej, zgodziliśmy się podporządkować wszystkim jej decyzjom”, tej właśnie zbrodni przeciwko niepodległości i państwu polskiemu się dopuściła.

Eksperci Strategy & Futurę nie mają zresztą racji, dopatrując się w postępowaniu opozycji politycznej strategii, „kontynentalnej” czy w ogóle jakiejkolwiek. Głoszenie podległości lokalnej władzy unijnemu „superpaństwu” nie jest żadną polityczną koncepcją, choćby dlatego że takie superpaństwo jest dopiero postulowane. Te postulaty głoszone są otwarcie, formułował je m.in. Martin Schulz w czasie, gdy wydawało się, że będzie następcą Angeli Merkel i jedną z najbardziej wpływowych osób w Europie: „Do 2025 r. muszą powstać stany zjednoczone Europy, a jeśli któreś z państw się temu nie podporządkuje, zostanie z Unii wyrzucone”. Podobne idee głoszą Guy Verhofstadt i niektórzy inni wpływowi eurokraci, nie ma jednak wciąż żadnego poważnego planu, który można by negocjować, i nie ma z kim go negocjować.

NARZUCANIE ZWIERZCHNICTWA

Proces, który dziś widzimy, to tylko „rozpychanie” się wspólnotowych instytucji, uzurpujących sobie pozycję i wyższą niż przyznana im w traktatach. Komisja Europejska, stworzona jako sekretariat koordynujący wspólną politykę, próbuje być europejskim rządem ponad rządami państw. Europejski parlament, pierwotnie niesłużący właściwie do niczego poza przyciąganiem i korumpowaniem ogromnymi apanażami elit politycznych państw członkowskich, stara się narzucać swoje rezolucje państwom jako europejskie „nadustawy”. Najbardziej zaś ekspansywny jest w tym TSUE, który sprytnie stworzywszy precedens przy skardze sędziów portugalskich na zmniejszenie im wynagrodzeń (TSUE odmówił im racji, dzięki czemu nie wywołał reakcji portugalskiego rządu), skorzystał z okazji, by bez niczyjego protestu uznać się za właściwy do rozpatrzenia sprawy i stworzyć tę wykładnię, którą entuzjastycznie przyjęli liderzy sędziowskiego buntu w Polsce – że wszyscy sędziowie w UE nie są sędziami swoich państw, ale sędziami „europejskimi”, związanymi orzeczeniami TSUE.

Ten proces narzucania – co ważne, zupełnie pozatraktatowego – swego zwierzchnictwa nad państwami członkowskimi przez eurokrację spotyka się z różnym przyjęciem. Niektóre państwa, takie jak kraje Beneluksu, milcząco uzurpacje aprobują. Inne, takie jak Włochy, Dania, niedawno Hiszpania, w różnych konkretnych sprawach odmawiają uznania wyroków TSUE czy dyrektyw. Najdalej poszedł w tym sąd konstytucyjny Niemiec, który nie czekając nawet na konkretny spór, niejako z góry wydał ogólne postanowienie, z którego wynika, że na terenie Niemiec obowiązują zasady traktatowe. A więc: Unia Europejska nie jest superpaństwem, tylko organizacją państw, które dla wspólnego pożytku scedowały na wspólnotowe organa swoje kompetencje w określonych dziedzinach, poza nimi jednak zachowują pełną suwerenność.

Jest to jedyne rozsądne spojrzenie na Unię. I jest ono całkowicie sprzeczne z wizją „wspólnej Europy” głoszonej przez tę część Polski, która buduje swą tożsamość w opozycji do tradycji patriotycznej i katolickiej. W wypowiedziach autorytetów opozycji Unia przedstawiana jest jako jakiś rajski ogród, do którego łaskawie nas, barbarzyńców, wpuszczono, by podzielić się dobrodziejstwem cywilizacji, a przy okazji i dobrobytem. Winniśmy za to wdzięczność, wyrażającą się posłuszeństwem, a naszą mądrością i powinnością powinno być wykorzystanie tej łaski do przyjęcia „europejskich wartości” i tym samym wzniesienia się na wyższy cywilizacyjny poziom. Nie rozwodząc się nad mentalnością rodzimych „brukselczyków” wartą osobnego eseju – jej istotną składową jest przekonanie, że Unia Europejska jest naszą nową ojczyzną, dla której Polskę, z jej pełną nieszczęść i niemożności historią oraz całym „zacofaniem” i „zaściankowością” trzeba po prostu zostawić za sobą. Tak jak większość elity III RP, wyrosłej z PRL-owskiego awansu społecznego, zostawiła kiedyś za sobą rodzinną wieś i uczyniła ją przedmiotem wstydliwej pogardy. Słowa Małgorzaty Kidawy-Błońskiej, że Kaczyńskiemu nie zależy na Europie, a tylko na Polsce – użyte jako oskarżenie! – nie były wpadką, tylko dokładnym oddaniem nastrojów sfer, które kandydatka reprezentuje.

KONSEKWENCJA POSTINTELIGENCKIEJ DROGI

Ludzie, którzy przez pięć lat obnosili się z hasłem „konstytucja”, wypisywali je na koszulkach, sztandarach i murach, organizowali jakieś błazeńskie „czytania konstytucji”, bez cienia refleksji przeszli do porządku dziennego nad konstytucją, która w art. 82 mówi wyraźnie, że „obowiązkiem każdego obywatela jest wierność Rzeczypospolitej Polskiej”. Nie żadnej organizacji międzynarodowej, do której ona przystąpiła – tylko Rzeczypospolitej.

Jeśli jednak prześledzić duchowe dzieje III RP, to przekroczenie tej granicy, którą nazywam tu wprost granicą narodowej zdrady, jest tylko logiczną konsekwencją drogi wybranej przez postinteligencką formację intelektualną, dominującą w życiu publicznym lat 90. i stopniowo słabnącą w wieku XXI. Jak każda elita postkolonialna miała ona wpojony odruch podległości jakiemuś zewnętrznemu centrum cywilizacyjnemu – z radością wymieniając w tej roli nigdy Polakom nieimponującą Rosję na budzący ich żywiołowy zachwyt Zachód. Zdominowana przez lewicę, przejęła jej szczególną tradycję znakomicie oddaną w sławnym liście Tadeusza Krońskiego do Czesława Miłosza, w którym młody entuzjasta stalinizmu perswadował przyszłemu nobliście, że jemu podobni „sowieckimi kolbami” nauczą ciemnych Polaków racjonalnego, nowoczesnego myślenia. Przekonanie, że ten beznadziejny „polski ciemnogród” można ucywilizować tylko za pomocą siły zewnętrznej, jest grzechem pierworodnym i nieodłącznym dziedzictwem polskich postępowców.

Łatwo jednak znaleźć w całym okresie III RP niezliczone wypowiedzi prominentnych postaci lewicowo-liberalnych elit, że „państwa narodowe to przeżytek”, że same „narody” istnieć przestają, że rozpłynięcie się i zmieszanie we wspólnej Europie to oczywista i jak najbardziej pożądana przyszłość. Sen Geremka o „wspólnej Europie”, zrodzony z entuzjazmu po upadku ZSRS, śniony jest przez „wysadzone z siodła” elity III RP do dziś – z tą tylko zmianą, że co kiedyś było rozkosznym marzeniem, w ostatnich latach stało się ucieczką przed „coraz bardziej otaczającą rzeczywistością”.

Ucieczka do Europy jawi się bowiem ostatnim ratunkiem przed buntem „polskiego ciemnogrodu”, który dał władzę PiS i mimo wszystkich użytych broni, przyzwanych w sukurs autorytetom, użycia najcięższych propagandowych dział stale poparcie dla tej władzy zwiększa. Europa stała się ostatnią nadzieją. Politycznym planem opozycji jest zamienić drugą turę wyborów w plebiscyt „w Unii czy poza nią”. Chociaż trudno w to uwierzyć, to „totalni”, opierając się na sondażach, według których miażdżąca większość Polaków nie chce wyjścia z UE, żyją w błogiej pewności, że w takim plebiscycie najgorszy nawet kandydat, przy najbardziej beznadziejnej kampanii, po prostu musi w drugiej turze z Andrzejem Dudą wygrać.

TOTALNA DESTRUKCJA

A jeśli wygrają? Czy mają polityczny plan na taką okoliczność? Wydaje się, że tak – tym planem są totalna destrukcja i anarchizacja państwa polskiego.

Nie ulega wątpliwości, że ewentualna, uchowaj Boże, prezydentura Małgorzaty Kidawy-Błońskiej byłaby prezydenturą „totalnego weta”. Zresztą jeśli przegrają, będą robić to samo, wszędzie tam, gdzie mogą – czyli w samorządach. Opozycja przecież już teraz odrzuca właściwie wszystkie instytucje państwa, poza Senatem, dopóty dopóki ma w nim większość. Neguje prawomocność Trybunału Konstytucyjnego, KRS, rządu, jej kandydatka wręcz twierdzi, że „nie mamy prezydenta”. Nie jest to czyste warcholstwo, jak może się zdawać, ale cyniczna polityka „im gorzej, tym lepiej”, im bardziej dorowadzi się do paraliżu i rozpadu „państwo PiS”, tym bardziej oczywiste będzie zwrócenie się do nowej, prawdziwej ojczyzny – Europy – o ratunek, o przywrócenie porządku w Warszawie, nadanie właściwych instytucji. Nie bez wyrachowania, że wszystko to uczyni Europa rękami swych wiernych, przyzywających ją w sukurs wyznawcom. I tą metodą elity, odrzucone przez „polski ciemnogród” w demokratycznych wyborach, wrócą jako namiestnicy „cywilizującej” Polaków metropolii.

To cuchnie. Po prostu cuchnie. Jeśli trzeba jeszcze dowodów, że nie ma żadnego „stronnictwa kontynentalnego” równoprawnego z „niepodległościowym”, a jest tylko zdrada, to zważmy, że zdrada, w przeciwieństwie do opcji politycznych, kieruje się pobudkami najniższymi. Chęcią powrotu z obcego nadania do odebranych im przez wyborców stanowisk, wpływów i latyfundiów.

Liderzy i zwolennicy liberalnej lewicy wypierają ze świadomości, że przekraczają granicę narodowej apostazji i zdrady. Podobnie jak kiedyś uczestnicy zapisanej w naszych dziejach jako archetyp narodowej zdrady targowicy, przekonują, że wisząc u klamki eurokratów, występują w obronie wartości wyższych, „wolności”, budując w swych mediach przekonanie, że błagania Sikorskiego, Belki czy Sadurskiego o sankcje na „państwo PiS”, by obniżyć poziom życia Polaków, zachwiać ich poczuciem bezpieczeństwa i w ten sposób skłonić do głosowania przeciwko PiS, jest tym samym, czym było kiedyś korzystanie przez podziemną Solidarność ze wsparcia Zachodu w walce z narzuconym Polsce przemocą sowieckim komunizmem.

ANTYPISOWSKIE SZALEŃSTWO

Nie ma wystarczająco mocnych, a zarazem cenzuralnych słów, by należycie określić szaleństwo, w które zapędziła się w antypisowskim zacietrzewieniu opozycja. Mniejsza już o jej rachuby krajowe, które zapewne zostaną przez wyborców udaremnione. Występując sama z siebie z ofertą podporządkowania idącą znacznie dalej, niż odważyło się, po doświadczeniach z Niemcami, żądać TSUE (proszę, kto ciekawy, porównać jego odpowiedź na „pytanie prejudycjalne” z uchwałą trzech izb SN], tutejsza liberalna lewica tworzy oczekiwany przez eurokratów precedens zachęcający do dalszego ich „rozpychania się” ponad kompetencje traktatowe – to zaś może się dla całej Europy skończyć wielkimi zaburzeniami. Wydaje się, że polska opozycja, której perspektywy kończą się na „żeby znowu było, jak było” w ogóle sobie z tego nie zdaje sprawy.


Trzeba prowadzić politykę suwerenności

Z Markiem Jurkiem, byłym marszałkiem Sejmu, byłym europosłem rozmawia Maciej Pieczyński

MACIEJ PIECZYŃSKI: Czy pojęcie zdrady narodowej jest wciąż aktualne, czy może – jak chce część opozycji – w dobie integracji europejskiej oraz globalizacji należałoby je odłożyć do lamusa?

MAREK JUREK: Zdrada stanu to przestępstwo, zawsze trzeba chronić przed nim państwo. Nie należy natomiast tego pojęcia nadużywać w bieżącej debacie politycznej. Oczywiście należy zawsze żądać od wszystkich sił politycznych lojalności i solidarności narodowej, działań na rzecz praw Polski i interesu narodowego. Natomiast jeśli ktoś chce poważnie komuś stawiać zarzut zdrady stanu, to powinien to robić w prokuraturze, a nie w parlamencie czy w mediach.

Jest jeszcze pojęcie zdrady dyplomatycznej. W myśl Kodeksu karnego popełnia ją ktoś, kto – będąc upoważnionym do występowania w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej w stosunkach z rządem obcego państwa lub zagraniczną organizacją – działa na szkodę swojego państwa. Czy tego zapisu nie da się zastosować do polityków antypisowskiej opozycji, apelujących do instytucji unijnych o ukaranie polskiego rządu?

Nie jestem za jego nadużywaniem, choć sam np. chciałbym znać telefoniczne rozmowy premiera Tuska z (wówczas) premierem Putinem. Jeśli – mówię teoretycznie – byłyby tam wątki odsunięcia prezydenta Rzeczypospolitej od udziału w obchodach rocznicy katyńskiej, to taka zmowa z pewnością na taki (albo jeszcze mocniejszy) zarzut i odpowiedzialność by zasługiwała. Nic takiego jednak nie wiemy.

Czyli nie zgadza się pan również z określaniem opozycji, zabiegającej o pomoc Brukseli, mianem „współczesnej targowicy”?

W XVIII w., długo przed konfederacją targowicką, szukano wsparcia na obcych dworach. Grę z zagranicą podejmowały na zmianę stronnictwo hetmańskie i Familia. Jeśli nie my ich, to oni nas. Jedni zabiegali o pomoc zagranicy częściej, drudzy rzadziej. Targowica była ostatecznym dnem tego procesu. Natomiast w przypadku Brukseli mamy u nas do czynienia z mentalnym federalizmem, część liderów opinii (a nawet część samej opinii) gotowa jest przyznawać Brukseli formalną suwerenność wobec Rzeczypospolitej, nie tylko wbrew moralnym powinnościom narodowym, lecz także wbrew traktatom. To sygnał, że tzw. integracja państw grozi na końcu wynarodowieniem społeczeństw.

Czyli Koalicja Europejska nie tyle dopuszcza się zdrady, ile lekceważy suwerenność Polski?

Wyjaśniłem już panu, dlaczego nie uważam takiego języka za najlepszy. Używany jest on nie tyle jako kwalifikacja prawna i moralna, ile po prostu narzędzie walki wyborczej, co więcej – dyspensujące od odpowiedzialności tych, którzy go używają. I działa na sposób saski – oni dopuszczają się zdrady, więc my jesteśmy krynicą wierności. A to nie jest tak W czasie ratyfikacji traktatu lizbońskiego PiS i PO razem sprzeniewierzyły się nie tylko powinnościom obrony pozycji Polski i polskich wartości w traktatach europejskich, lecz także po prostu własnym wielokrotnie podejmowanym zobowiązaniom wobec społeczeństwa. Razem ten federalizm pompowały. Zachowanie liberalnej opozycji jest oczywiście oburzające i tak to należy nazywać. Pamiętajmy jednak, że ich polityka ma mandat społeczny. To nie jest żadne usprawiedliwienie, ale jest to problem. Pokazuje, jak bardzo Polska potrzebuje głębokiej reformy intelektualnej i moralnej.

„Słyszę, że Polska jest nękana przez Unię Europejską. Nie, to wy – mówię do Prawa i Sprawiedliwości – nękacie sędziów i Polaków” – powiedział podczas debaty w Parlamencie Europejskim w Strasburgu Andrzej Halicki, jak by pan na to odpowiedział?

Opozycja kompletnie lekceważy traktatowe prawa Polski w Unii, więc otwarcie sprzeniewierza się obowiązkom obrony polskiego prawa. Nigdy nie słyszałem, żeby choć w najmniejszym stopniu reagowała podobnie na oczywiste łamanie prawa przez władze unijne. Co więcej, wspiera to bezprawie i nawet się go domaga. Traktaty mówią wyraźnie, że UE tworzą państwa demokratyczne. Za niedemokratyczne uznać można jedynie państwo, które za takie zostanie uznane przez wszystkie pozostałe. Nawet twierdzić, że w jakimś państwie demokraq’a jest zagrożona, można tylko wówczas, jeśli stwierdzi to 21 rządów, wspólnie i formalnie na Radzie Europejskiej. Komisja po złożeniu swego wniosku o uruchomienie przeciw Polsce art. 7 powinna natychmiast zaniechać nękania Polski, bo tak działa podział władz. A kiedy Rada Europejska tego wniosku nie podjęła, Komisja powinna przyjąć do wiadomości, że nie został uznany za zasadny. Komisja Europejska w ogóle jest jedynie organem koordynującym działania Unii, powinna wspierać rządy, a nie je zwalczać. Niestety, problem polega na tym, że opozycja lekceważy tę zasadę, a rząd dostatecznie jej nie broni.

Co ma pan na myśli?

Właśnie takie stanowisko rząd powinien przedstawić Komisji, zamiast wchodzić w tzw. dialogi. Traktat mówi wyraźnie, że postępowanie w obronie zagrożonej demokracji może prowadzić Rada w ramach mechanizmu międzyrządowego i po formalnym uruchomieniu art. 7. Komisja nie może sobie przypisywać kompetencji państw, nawet jeśli dla dominujących rządów takie nadużycie władzy byłoby wygodne. Jeszcze dalej idącym nadużyciem jest pomysł zastąpienia „nieefektywnych” traktatowych kompetencji Rady jakimś nowym „mechanizmem nadzoru demokracji”. Niestety, były wypowiedzi przedstawicieli naszych władz przychylnie odnoszące się do tego pomysłu. A przecież jest on przekreśleniem traktatów. Rząd też powinien bronić zasad podstawowych. Dlaczego władze Unii nakłaniają państwa do ratyfikacji genderowej konwencji stambulskiej, która nie jest dokumentem Unii i której grupa państw Unii nie chce? Komisja powinna z równym szacunkiem odnosić się do tych, którym ta konstytucja gender się podoba, i do tych, którzy ją odrzucają. Bułgarski Trybunał Konstytucyjny stwierdził wprost, że przyjęcie konwencji stambulskiej zadałoby gwałt konstytucyjnym gwarancjom praw rodziny. I ta decyzja Trybunału Konstytucyjnego (!) jest ciągle atakowana wezwaniami do bułgarskiej ratyfikacji. Jeśli PiS nie chce wypowiedzieć konwencji stambulskiej (co ma obowiązek zrobić w imię praw rodziny), to powinien przynajmniej (w imię równości państw) bronić tych, którzy tej konwencji nie chcą, a więc Bułgarii, Węgier, Słowacji, Litwy.

Europa, w której są państwa przeciwne gender, jest bezpieczniejsza dla Polski. Władza jednak prowadzić takich działań nie chce. Jednak i tu od piętnowania zdrady ważniejsze jest wytrwałe nakłanianie władz, aby od zaniechania obowiązków przeszły do ich wypełniania.

Obrona własnych działań na forum wewnętrznym to też obrona suwerenności. Tak czy inaczej wydaje się, że jest wiele poziomów tego, co jedni nazywają „targowicą” czy „zdradą”, pan zaś – „lekceważeniem suwerenności”. Na przykład europoseł Lewicy, Bogusław Liberadzki, popiera samą debatę unijną na temat praworządności w Polsce, ale odrzuca już pomysł kar finansowych za „łamanie praworządności”.

Zawsze może pan liczyć na to, że własnych interesów politycy będą bronić jak niepodległości. Rzecz w tym, żeby bronili suwerenności również wtedy, gdy nie dotyczy to ich strategii politycznych. Na przykład wtedy, gdy Parlament Europejski atakuje bezpośrednio Polaków, społeczne inicjatywy ustawodawcze. Czy jest bowiem ważniejszy obowiązek władzy od obrony swoich obywateli i ich praw?

Wróćmy do wspomnianych kar finansowych. Czy jeśli polski europoseł popiera pomysł, aby jego kraj został ukarany finansowo za konkretne rozwiązania ustawodawcze, to już zdrada czy jeszcze nie?

Oczywiście, że jest to drastyczne działanie na szkodę Polski i Polaków. Sankcje finansowe nie mają żadnych podstaw prawnych, są aktem otwartej przemocy wobec Polski i prokuratura miałaby podstawy do kroków przeciw polskim obywatelom, którzy takie działania przeciw Polsce wspierają. My tego za nią jednak nie zrobimy. Istotne jest to, żeby kryteria praw Polski, racji stanu, solidarności narodowej stały się na nowo kryteriami oceny polityki.

Część komentatorów przypomina, że PiS, który dziś mówi o „donoszeniu na Polskę”, również w swoim czasie umiędzynaradawiał konkretne problemy wewnętrzne, choćby w sprawie podejrzeń o fałszerstwa w wyborach samorządowych.

Bardzo od tego kolegów odwodziłem nawet wcześniej, gdy składali skargi na SLD-owską telewizję. Mówiłem im: nie uprawomocniajcie takich apeli, które jutro uderzą w Węgry, a pojutrze, po zmianie władzy, w nas. Ja z medialną polityką SLD walczyłem w Sejmie jako autor pierwszego wniosku o śledztwo parlamentarne w czasie afery Rywina.

Czyli podziela pan zdanie tych komentatorów, którzy uważają, że PO robi dziś to samo co kiedyś PiS?

Jest ogromna różnica ilościowa i jakościowa. Opozycja de facto przypisuje Unii suwerenność wobec Polski. Natomiast, oczywiście, PiS byłby dziś o wiele bardziej wiarygodny, gdyby odwoływał się do nienaruszalności zasady nieanga- żowania zagranicy w polskie spory.

Opozycja powtarza często argument, który można streścić w następujący sposób: „My nie donosimy na Polskę. Przecież Polska jest częścią większej Wspólnoty i to naturalne, że zwracamy się do naszych przyjaciół”.

Ten argument jest kompletnie niepoważny. Gdyby politycy opozycji rzeczywiście tak myśleli, krytykowaliby naganne zjawiska w innych państwach unijnych, a nie tylko atakowali własne. Nie pamiętam, by kogokolwiek z działaczy Platformy zainteresowała – po moich wypowiedziach w Parlamencie Europejskim – cenzura we Francji czy choćby najbardziej drastyczne konsekwencje prawa eutanazyjnego w Holandii. A przecież zarówno wolność słowa, jak i niezbywalne prawo do życia to zasady formalnie uznane przez Unię. Nie pamiętam również, by kiedykolwiek krytykowali władze tej „większej Wspólnoty”. Nie chodzi o żadną „większą Wspólnotę”, ale o protektorat, z którego chcą korzystać.

Skoro lekceważenie suwerenności nie jest kategorią prawną i nie można tego zjawiska penalizować, to jak w takim razie można z nim walczyć?

Jeśli w odniesieniu do budżetowych praw Polski prokuratura widziałaby taką potrzebę, wówczas może to robić. Natomiast opinia publiczna musi przede wszystkim – powtórzę to raz jeszcze – przywrócić znaczenie kategoriom racji stanu, obowiązków narodowych, solidarności. Władza może to robić, dając narodowym obowiązkom pierwszeństwo przed wyborczymi strategiami. I podejmując konkretne działania. Zawarcie Międzynarodowej Konwencji Praw Rodziny (na początek w gronie an- tygenderowych państw Europy Środkowej) przywróciłoby ideową równowagę wewnątrz Unii i stworzyłoby mechanizm wspólnej obrony naszej suwerenności w podstawowych dziedzinach rodziny i wychowania.

Wspomniał pan o tym, że na razie coraz silniejszy jest „mentalny federalizm”, uznawanie Unii, nie Polski, za podmiot suwerenności. Z czego to wynika? Z kompleksów?

Dla części polityków i opinii publicznej podstawowym odniesieniem politycznej lojalności stała się Unia Europejska. A ściśle biorąc – jej władze, bo oni nie potrafią nawet odróżnić Unii od jej władz. Na taki stan rzeczy długo pracowano. Już Trybunał Konstytucyjny uznał, że traktaty europejskie należy rozpatrywać w świetle nie litery prawa, ale imperatywu przynależności Polski do UE. W okresie debaty akcesyjnej przestrogi przed przyszłymi naciskami finansowymi kompletnie ignorowano. Traktat lizboński dominujące partie przyjęły razem. W czasie jego negocjacji władza (ta sama co dziś) nie chciała zabiegać choćby o umieszczenie w art. 2 traktatu UE praw rodziny jako wartości podstawowej Unii. W deklaracji rzymskiej nie podjęto żadnego sporu o zasady. Nasi ostatni premierzy mówili w Strasburgu, że chcemy takiej Polski jak Unia, że w sprawie wartości nic nas nie różni. Tak powstawał ten konsensus, który w części opinii jeszcze utwierdził przekonanie, że z Unią się nie polemizuje. Unii nie traktowano jak normalnej organizacji międzynarodowej o ograniczonych kompetencjach, w której uczestniczymy dla Polski i w zakresie, który służy Polsce. Prezydent Unię chciał wręcz wpisać do konstytucji. Jest więc do wykonania wielka praca nad przebudzeniem, odbudowaniem i wzmocnieniem świadomości państwowej. Trzeba prowadzić politykę suwerenności i przekonywać do jej konkretnych nakazów. A wobec dzisiejszych tendencji w polityce unijnej musimy być w systematycznej, a nie okazjonalnej, opozycji, także w sferze zasad, a nie tylko interesów wynikających z wewnętrznej Walki O władzę.

Opracował: Wiesław Norman – Solidarność RI, kombatant antykomunistyczny opozycji (nr leg. 264 z roku 2015), założyciel Wolni i Solidarni Kornela Morawieckiego Region Częstochowski, Śląski i Małopolski