O TYM SIĘ NIE MÓWIŁO

Ksiądz Henryk Jankowski i jego pomnik

MAŁGORZATA ŚWIĘCHOWICZ, Newsweek, nr 51, 10-16.12.2018 r.

Uciekałam przed nim ile sił w nogach, a on biegł za mną i w biegu się onanizował. Sądzę, że to doganianie dziecka podniecało go – mówi Barbara Borowiecka, jedna z ofiar księdza Jankowskiego

Miała 12 lat, kiedy uciekała przed księdzem.

– O tym, co się dzieje, kiedy już kogoś dopadnie, w ogóle się nie rozmawiało. To było coś niesamowitego, bo jak myśmy na podwórku grali w klasy albo odbijali piłkę, to wystarczyło, że ktoś krzyknął: „Jankowski idzie” i zaraz wszyscy się rozbiegaliśmy, jedni na klatkę schodową i do mieszkania, inni przez murek, na boisko szkolne. Dopóki mnie nie dopadł, nie miałam pojęcia, o co chodzi. O tym się nie rozmawiało. Uciekaliśmy przed nim w popłochu, piszcząc.

PODWÓRKO

Barbara Borowiecka od 39 lat mieszka w Australii i tam ją znajduję. Ale od czasu do czasu przylatuje do rodzinnego Gdańska i w czasie ostatniego pobytu zaprowadziła Bożenę Aksamit, dziennikarkę „Gazety Wyborczej”, tam, gdzie kiedyś mieszkała – na róg Łąkowej i Elbląskiej. Jankowski był wówczas wikarym w pobliskim kościele św. Barbary. O tych dwóch latach – od 1968 do 1970 roku – po których trafił do kościoła św. Brygidy, dotąd nic się nie mówiło.

– Myśmy z podwórka widzieli kościelne drzwi, więc jak ktoś z nas zauważył, że Jankowski wyszedł i idzie w naszą stronę, wpadaliśmy w popłoch – wspomina Barbara Borowiecka. Poszły z dziennikarką odszukać tę piwnicę, do której zaciągał dzieci (ale tej piwnicy już nie ma), odszukać dom z czerwonej cegły, w którym mieszkała dziewczyna, o której mówili, że zabiła się z powodu ciąży z księdzem (został już wyburzony).

– Miała na imię Ewa, ciemne włosy, zielone oczy. Bardzo ładna. Czasami pomagała mi w lekcjach, czasami bawiłyśmy się razem na podwórku. Nie widziałam, jak wyskoczyła, zanim dobiegłam, było już dużo ludzi, ktoś krzyczał, że trzeba zadzwonić na milicję, ktoś przyniósł kapę w róże, jakie wtedy kładło się na tapczany, i przykrył Ewę. Zostawiła list, w którym napisała, że nie chce mieć dziecka Jankowskiego i że może teraz wszyscy jej uwierzą, że została zgwałcona. Nie wiem, gdzie została pochowana. Jej rodzice szybko się stamtąd wyprowadzili – opowiada Borowiecka.

Od ubiegłego tygodnia, odkąd w „Dużym Formacie” ukazał się tekst o księdzu Jankowskim, a w nim jej wspomnienia, ludzie chodzą pod jego pomnik, który stoi przy kościele św. Brygidy, przynoszą dziecięce buciki i kartki z napisem „PEDOFIL”. Zbierają podpisy pod żądaniem, żeby pomnik usunąć. Ostatnio ktoś oblał go czerwoną farbą.

Pytam Barbarę Borowiecką, czy ktoś z przedstawicieli Kościoła zwrócił się do niej? Chciał zebrać informacje? – Nie, nikt – mówi. Za to docierają do niej przykre komentarze obrońców ks. Jankowskiego.

– Jeżeli było tak, jak ta pani mówi, to mi smutno, przykro, współczuję. Ale dlaczego ona mówi o tym dopiero teraz? Po 50 latach? – pyta poseł PO Jerzy Borowczak, jeden z bohaterów Solidarności i też jeden z inicjatorów budowy pomnika. Zastanawia się, co się stało, że opowiada to, kiedy już nie ma księdza Jankowskiego. Jest tylko pomnik.

No i właśnie – mówi Barbara Borowiecka – o ten pomnik chodzi. Wielki, majestatyczny. Jak go zobaczyła: razem z cokołem 3,7 metra, zaczęło nią telepać.

– Trzęsłam się i czułam jak mała dziewczynka, która nie może przed nim uciec.

Miałam wrażenie, że zaraz znów, jak kiedyś, mnie dopadnie. Nie mogłam znieść ani tego lęku, ani przygnębiającej myśli, że taki podły człowiek i udało mu się.

CICHO BĄDŹ, CICHO

– DOPADŁ MNIE co najmniej 10 razy. Za pierwszym razem, gdy chciał mi ściągnąć majtki, ja je sobie tak mocno naciągnęłam, że udało mi się gumkę chwycić w zęby. Robiłam wszystko, żeby mi ich nie zdjął, a równocześnie, żeby mieć wolne ręce, odpychać się. Ja tak strasznie bałam się tego człowieka. Bałam się i brzydziłam. Zazwyczaj zaczepiał jeszcze mniejsze dzieci i chyba częściej chłopców, takich po 7-9 lat. Mój brat był akurat w tym wieku, dlatego strasznie go pilnowałam. Nie umiałam nazwać tego, co robi Jankowski, ale wiedziałam, że to jest złe – Borowieckiej łamie się głos. Płacze. – Kiedyś kazałam bratu schować się za węglem w kotłowni, a sama wybiegłam na klatkę schodową i tam mnie dorwał. Czasami zakrywał mi usta, czasami szczypał.

Ocierał się członkiem, wytrysk był na brzuch, na plecy. Jak miałam szczęście i zdążyłam się przykryć ubraniem, to udawało mi się nie mieć jego nasienia na ciele, tylko na sukience. Brzydziło mnie, jak mówił: „Teraz ci pokażę, jak to jest od tyłu”. I to jego sapanie i powtarzanie: „Tylko cicho bądź, cicho”. Z buzi leciała mu ślina. I śmierdział potem. Ja do końca życia nie zapomnę tego wstrętnego zapachu. Później uchodził za eleganta, aleja go zapamiętałam śmierdzącego.

– Nie natrafiłem na historię o małych dzieciach, które uciekały przed księdzem – mówi Jerzy Danilewicz, autor książki „Bursztynowy prałat”. Prześledził życie Jankowskiego, rozmawiał z tymi, którzy go znali, ale nie słyszał, by były jakieś problemy z nim w czasach, gdy był wikariuszem w św. Barbarze. – Ale to, że lubił mieć w swoim otoczeniu młode osoby, to było powszechnie wiadomo – mówi Danilewicz. Jankowskiemu długo udawało się budować swój wizerunek na mitach, legendach, częściowych prawdach. Ten wizerunek – twierdzi Danilewicz – przypomina budowlę z klocków.

– Dopóki tego nie ruszysz, jakoś się trzyma. Wystarczy jednak wyciągnąć jeden klocek, a konstrukcja zaczyna się chwiać.

Gdy Henryk Jankowski – urodzony w 1936 roku w Starogardzie Gdańskim – wspominał swoje dzieciństwo, to zawsze jako dostatnie. Tymczasem bez ojca, który po wcieleniu do Wehrmachtu zginął na froncie wschodnim, było w domu ciężko, tym bardziej że miał siedem sióstr. Gdy opowiadał o szkole, to twierdził, że go z niej wyrzucili, bo już wtedy angażował się w działalność opozycyjną. – Tymczasem po prostu nauka mu nie szła, intelektualnie był bardzo słaby – tłumaczy Danilewicz.

Po tym jak odpadł z liceum, trafił do szkoły wieczorowej. – Tam miał okazję poznać przedstawicieli lokalnej władzy, urzędników i milicjantów, którzy nadrabiali braki w edukacji. Doskonale się wśród nich odnalazł. Zaczął mieć znajomości i wiedział, jak je wykorzystać, żeby coś komuś załatwić. W życiu najlepiej wychodziło mu właśnie załatwianie. Szybko pojął, że każdemu można coś dać i od każdego coś uzyskać. Wchodził w porozumienia, nie patrząc, kto po jakiej stronie stoi i czy nie jest w coś umoczony. Z każdym potrafił się dogadać – mówi Danilewicz. To się też sprawdzało później, gdy był już księdzem.

Ze spraw obyczaj owych, na jakie natknął się Jerzy Danilewicz, pisząc swą książkę, była sprawa ministranta – ksiądz Jankowski był już w parafii św. Brygidy, chłopak był przez niego obdarowywany, dostał nawet okulary w złotych oprawkach, ale dopóki nie trafił do seminarium, jakoś było o tym cicho. Jego relacje z księdzem wyszły na jaw, gdy chłopak znalazł się w seminarium. Na początku 1980 r. został wyrzucony, a ksiądz Jankowski dostał zakaz kontaktowania się z klerykami. – Nie wiadomo, jak potoczyłyby się j ego losy, gdyby nie pomogła mu historia. W zasadzie Sierpień go uratował – kwituje Danilewicz. Choć ci, z którymi rozmawiał, mówili, że wcale się nie palił do tego, by iść do strajkujących w stoczni. Ale nie miał wyjścia – stocznia była na obszarze jego probostwa.

STRAJK

Lech Wałęsa wspominał później, że ksiądz Jankowski nie był optymistą, jeśli chodzi o powodzenie strajku. Miał katastroficzną wizję jego końca.

– Gdy go zobaczyłem w stoczni, pomyślałem: odważny ksiądz. Ale jak posłuchałem kazania, to zacząłem pytać kolegów: czy to kazanie pisała mu bezpieka? Było o niczym – mówi wicemarszałek Senatu Bogdan Borusewicz, który był wtedy, tak jak Borowczak, wśród inicjatorów sierpniowego strajku. Ale nie był wśród tych, którzy się Jankowskim zachwycali i chodzili do św. Brygidy, gdy ta w stanie wojennym stała się swoistym centrum dowodzenia Solidarności. – Zacząłem go podejrzewać, że inspiruje konflikt wewnątrz kierownictwa związku. Napuszcza Solidarność Stoczni Gdańskiej na Annę Walentynowicz, a ją na Wałęsę – mówi Borusewicz. Po wprowadzeniu stanu wojennego, gdy ukrywając się, organizował struktury podziemne, nabrał jeszcze większych podejrzeń. – Zajmowałem się wtedy także analizą wpadek. Szybko doszedłem do tego, że za część odpowiada ksiądz Jankowski. W listopadzie 1984 roku, gdy wciąż byłem poszukiwany przez bezpiekę, dziewczyna, która załatwiła mi mieszkanie w Sopocie, poszła do św. Brygidy, żeby powiedzieć ks. Jankowskiemu, że potrzebne mi są lekarstwa, coś do jedzenia. Zaraz po tej wizycie dostała niesamowicie silną obserwację i adres, pod którym się ukrywałem, był już spalony. Trzeba było uciekać. Zimno, noc, a my z żoną i dzieckiem, które miało wtedy dwa miesiące, biegliśmy przez las, byle dalej od tego mieszkania – opowiada Borusewicz.

Bo latach, w archiwach IPN, udaje się znaleźć meldunki, z których wynika, że ksiądz Jankowski był wykorzystywany przez SB do działań przeciw Solidarności.

OBSERWACJA

– Z MOICH INFORMACJI wynika, że zwerbowano go już w latach 70. na tak zwanym kierunku niemieckim. Służby zainteresowały się tym, że ma tam wiele kontaktów. Czy później zainteresowały się też sprawami obyczajowymi? I czy tym go szantażowano? Nie wiem – mówi Borusewicz.

Jeden z dawnych pracowników służb, który w latach 80. miał dyżury w mieszkaniu, z którego obserwowany był kościół św. Brygidy, opowiada: – Mieliśmy rejestrować, kto z opozycjonistów wchodzi, kto wychodzi. Pamiętam, że tam się kręciło dużo nieletnich, ale my nie mieliśmy analizować, czy chodzą tylko się pomodlić, czy do zakrystii albo dalej. Jakbyśmy dostali polecenie, żeby zwracać na to uwagę, toby się zwróciło, ale te dzieciaki, z tego co pamiętam, w ogóle nie były w kręgu naszych zainteresowań.

Jeden z księży, którzy pracowali w kurii: – Mówiło się, że Jankowski jest orientacji homoseksualnej, więc jak teraz słyszę, że biegał za dziewczynkami, to mi nie bardzo pasuje. Ale ja wiem o nim może z 10 procent wszystkiego. A i te 10 procent mnie przeraża. Jego nawet trudno opisać, bo to jakby złapać jeża gołymi rękoma: czy od głowy, czy od zadka – tak samo kłuje. Kiedyś jadłem z nim śniadanie, zrobił na talerzu taką kompozycję: na środku parówka, po bokach jajka. Innym razem nadział na widelec parówkę i zapytał: masz takiego? Był wulgarny. Kiedyś, idąc ze znaną dziennikarką przez kościół, wskazywał wzory na marmurowej posadzce i powiedział: o, proszę, jakie my tu mamy wargi sromowe.

– Danuta Wałęsa najszybciej z nas wszystkich go przejrzała – mówi Borusewicz. W swojej książce „Marzenia i tajemnice” Wałęsowa wspomina, że używał w stosunku do kobiet i dzieci „obleśnych słów”. Pisze też, że woził do hierarchów jakieś rzadkie delikatesy, z każdym chciał żyć dobrze, każdego obdarować. Sobie też nie odmawiał. Kiedyś zatrzymali się w zajeździe, zamówił kaczkę. Zdziwiła się, bo był piątek. A on wzruszył ramionami i powiedział do dania na talerzu: „Jesteś kaczką, stań się rybką”.

Lubił wygodnie żyć, dobrze zjeść, podejmować ważnych gości. Na przełomie lat 80. i 90. do Gdańska ciągnęły osobistości z całego świata: senator Edward Kennedy, prezydent Francji Francois Mitterrand, Ronald Reagan, Jane Fonda, Robert De Niro. Większość trafiała do św. Brygidy.

Borusewicz pamięta wizytę Margaret Thatcher. Rozmowa o trudnej sytuacji w Polsce, kryzysie, kolejkach w sklepach, braku żywności. I nagle na skinienie Jankowskiego wchodzą kelnerzy z bażantami na pięknie udekorowanych półmiskach. – Pani Thatcher, widząc to, powiedziała z przekąsem: „Chyba jednak u was nie jest aż tak źle”. Wszystkim zrobiło się głupio, tylko nie jemu – mówi wicemarszałek.

– Miał ambicje, które stale rosły. A otoczenie utwierdzało go w przekonaniu, że jest niezwykły, zasłużył na to, co ma, i zasługuje na coś jeszcze większego – mówi Jerzy Danilewicz.

Miał nadzieję, że Wałęsa, jak zostanie prezydentem, zabierze go do prezydenckiego pałacu albo że zostanie generałem, ordynariuszem polowym. Nic z tego nie wyszło, ale o księdzu Jankowskim stale było głośno. A to z powodu antysemickich kazań, a to Grobów Pańskich, jakie urządzał na Wielkanoc. Raz były tam – obok siebie – symbole Unii Wolności, PSL, SLD, SS, NKWD i KGB, innym razem kościotrup trzymający flagę Unii Europejskiej. W końcu zaczął budować największy na świecie ołtarz z bursztynu i Instytut ks. prałata Henryka Jankowskiego, którego prezesem został jeden z jego dawnych ministrantów – Mariusz Olchowik. Planowali, że będą sprzedawać wino „Monsignore”, wodę mineralną „Jankowski”, może też koszulki, kubki i breloczki z podobizną prałata. Wtedy jednak „Rzeczpospolita” ujawniła, że członkowie instytutu urządzają zakrapiane imprezy w agencji towarzyskiej. Dziennikarze programu „Teraz My!” w TVN24 pokazali nagranie z ukrytej kamery, na którym Olchowik grozi śmiercią jednemu z biznesowych partnerów. Ostatecznie w 2009 r. – na rok przed śmiercią ks. Jankowskiego – instytut trzeba było rozwiązać. Zostały długi. Jak wielkie? Gdy dziennikarze dopytywali o to likwidatora instytutu, zdradził tylko, że na sam zakup dywanów, rachunki z restauracji, przeloty zarządu samolotem poszło prawie 150 tys. zł.

To był już wtedy tylko jeden z wielu skandali – kilka lat wcześniej w prokuraturze znalazło się zawiadomienie, że na plebanię św. Brygidy trafiają kilkunastoletni chłopcy, nocują z prałatem w jednym łóżku. Są przez niego obsypywani prezentami, usługują mu.

Gdański ksiądz: – Arcybiskup Gocłowski powiedział: „W końcu mam to na piśmie”. I wtedy go odwołał. O wiele za późno. Wszyscy wiedzieli, co ksiądz Henryk wyczynia, i powinno się już wcześniej zrobić z tym porządek, ale Gocłowski był uwikłany w tę metodologię myślenia o Jankowskim jako świetnym „załatwiaczu”. Jak coś trzeba było, to się mówiło Heńkowi i Heniek załatwił. Tak to się ciągnęło latami, a on stał się jak rzeka, której nie można uregulować i co jakiś czas wychodzi z brzegów. Miał w sobie coś potwornie destrukcyjnego. Jakąś taką brawurę, która nie znała granic. Jak samochód, to biały mercedes, jak ubranie, to frak albo mundur komandora. Lubił nosić się na bogato, pokazywać w tych swoich niby-mundurach, w tych płaszczach królewskich szytych na miarę. Kościół, wiedząc o cechach, jakie ten człowiek miał, pozwalał mu rosnąć, hodował go.

SUPERPAW

– Żył, jak nie powinien żyć – przyznaje Andrzej Celiński, w latach 80. bliski współpracownik Lecha Wałęsy, częsty wtedy bywalec „rancza”, jak mawiano o plebanii księdza Jankowskiego. Ostatnio na Facebooku wypunktował wszystkie jego wady: był dla Solidarności obciążeniem, przeszkodą, agentem. Superpawiem, który lubił blichtr, luksusy. Ale też – aż do roku 1989 – był dla represjonowanych ostoją, biurem, kasą, pomocą.

Michał Wojciechowicz, który w stanie wojennym jako nastolatek przychodził do św. Brygidy pomagać przy rozpakowywaniu transportów z zachodnimi darami, też to docenia. Ale kiedyś trafił na plebanię, gdy nikogo poza księdzem nie było. – Mamę internowali, więc spytał, czy wiem, co u mamy, a później przyciągnął mnie, zaczął gładzić po twarzy i dotykać tak, że zrobiło mi się niedobrze – wspomina. Ksiądz ocierał się o niego w taki sposób, że nie miał wątpliwości: to molestowanie. – Obaj byliśmy w ubraniu i to wszystko nie trwało długo, bo weszła gosposia i uciekłem – wspomina.

Lidia Makowska, gdańska działaczka społeczna, kulturoznawczyni: – W 1993 roku, gdy byłam w Lubece, na spotkaniu byłych gdańszczan od jednej z kobiet usłyszałam, że ona na Brygidę pieniędzy nie daje, bo prałat gwałci dzieci. Użyła słowa „gwałt”, a ja jakbym tego nie słyszała – wspomina. – O tym się mówiło, a jednak jakby nie mówiło. Widziało się tych młodych chłopców wokół księdza Jankowskiego, ajakby nie widziało. To był jakby naturalny krajobraz. Pracowałam blisko św. Brygidy i kiedyś zobaczyłam chłopca, który cieszył się, że dostał od prałata Jankowskiego konsolę do gry. Pomyślałam: jaki dobry ten prałat. Zamiast zastanowić się, jaka była cena za tę konsolę. Strasznie sobie wyrzucam, że nic nie zrobiłam. Ale teraz wierzę, że to ten moment. Trzeba zburzyć jego pomnik.

Opracowanie: Janusz Baranowski – Tatar Polski, twórca Solidarności, potomek Powstańców Styczniowych, Legionistów, Generałów, Harcerzy, Szarych Szeregów, Żołnierzy Wyklętych